poniedziałek, 20 lipca 2015

DFBG 2015

Długo myślałem od czego zacząć, żeby w optymalny sposób połączyć patos z ironią. Nic nie wymyśliłem, więc zacznę starym, chińskim przysłowiem:
Powiedz mi jak wiele pieńków minąłeś, pragnąc na nie usiąść tak bardzo jak bardzo pragniesz żyć, a powiem Ci kim jesteś. Albo przynajmniej jakim jesteś ultrasem.

Chwilę później znalazłem jednak inne, jeszcze lepsze chińskie przysłowie: „Ten, kto przeniósł górę, zaczął od małych kamyków.”

Generalnie dupa. I tu już nie chodzi o to, że bolało, bo tak jest zawsze i dla każdego na tego typu dystansach. Nieważne, że na ostatnich metrach przechodzą wszystkie dolegliwości, które kumulowały się przez te kilkanaście godzin biegu i marszu (a przechodzą, bo ludzie robią cholernie dobrą i potrzebną robotę, dopingując takich masochistów w ich masochiźmie, klaszcząc ile sił w dłoniach i krzycząc ile sił w gardle). Mało znaczące wydaje się również miejsce (lepsze niż gorsze), warun, ilość DNFów i ogólna specyfika ultra. Lubię narzekać i lubię być niezadowolony (zadowolony też, ino powodów brak) ale z tego nieszczęsnego KBLa wyciągnąłem wniosek który chyba wymaga reakcji. 110km to jeszcze nie jest dystans dla mnie. Przestaje mnie kręcić rywalizacja na dystansie na którym przez ostatnie kilkanaście kilometrów więcej idę niż biegnę. Jaki to ma sens?

Chwilowo więc spróbuję się skupić na tych krótszych wersjach ultra, taki jest plan, To w sumie tyle pieprzenia, teraz kilka słów o moim ulubionym Festiwalu.

Logistycznie się nie popisałem (jak na logistyka), bo w dniu startu wstałem przed 7. rano i pojechałem do pracy. Tyle tylko, że zwolniłem się trochę wcześniej, tak akurat żeby zdążyć do Lądka na czas, tzn na odjazd autokarów z zawodnikami do Kudowy. W autobusie taka krótka ledwo-drzemka, zdawałoby się, nieco mnie ożywiła, jednak po starcie przyszła fala trochę innych odczuć.

Dziwny to był bieg, dziwne emocje, inne niż zazwyczaj. Zaczęło się (!) od niesamowicie upierdliwej chęci położenia się i zaśnięcia, najlepiej na łóżku. Do tego niekoniecznie normalne dla mnie uczucie tęsknoty. Od strony sportowej natomiast było dość ciężko, zbyt ciężko jak na początek takiego dystansu.

W Pasterce rozstałem się z Michałem w okolicznościach pozostających tajemnicą nawet dla najstarszych kłodzkich górali i ich kóz. Jak ktoś będzie ciekaw to rozwinę ten temat, bo wydaje się to z perspektywy czasu lekko zabawne. Na szczęście nikt nie będzie ciekaw, bo tego bloga czytają może ze trzy osoby, z których jedna i tak była obecna na Festiwalu.

Osobny akapit muszę poświęcić ekipie Biegu Opolskiego za rozstawienie kozackiego punktu w Ścinawce. W opór żarcia i picia, latali koło nas lepiej niż ja wokół gości weselnych kiedy dorabiam jako kelner, a oprawa muzyczno-oświetleniowa zrobiła na mnie lepsze wrażenie niż pokaz fajerwerków podczas Dni Namysłowa.

Koło 40. kilometra, podczas samotnego biegu, dotarłem do schodków. Przy schodkach był murek, na który siadłem i wyciągnąłem kopyta na kilkanaście sekund. Uspokoiłem oddech, ale z tej przyjemnej chwili odpoczynku wyrwały mnie światła czołówek. Zbliżali się kolejni zawodnicy, nie było na co czekać, pora ruszać. O dziwo jednak po tej krótkiej przerwie, poczułem się naprawdę dobrze! Od tamtej pory postanowiłem robić sobie prezenty co 5km w postaci minutowej przerwy połączonej z odciążeniem łodyg.

Jednak po pełnych piątkach nie było w pobliżu żadnych murków ani pieńków, więc siłą rzeczy nie przerywałem napierania i nie robiłem przerw. A jak były, to mijałem je czym prędzej, myśląc sobie "usiądę na następnym, teraz trzeba cisnąć".

W pewnym momencie złapałem świetny rytm (truchtałem nawet pod górkę) i to nie na chwilkę, a na kilkanaście, chyba nawet kilkadziesiąt kilometrów. Wyprzedziłem kilku Napieraczy i dotarłem na przepak do Barda. Tam udało się uspokoić żołądek ciepłym rosołem z ryżem i poleżeć chwilę z nogami w górze. Prawie zasnąłem, a wolontariuszka prawie przykryła mnie kocem, ale trzeba było zbierać tyłek i lecieć dalej. I to był w zasadzie początek końca.

Chwilę po wyjściu z Barda, zaczęła się droga krzyżowa. Cholernie wykańczające podejście na Górę Kłodzką. Przy którejś stacji (tak, tam naprawdę była droga krzyżowa) zatrzymałem się, siadłem na ławce, wciągnąłem żela i zacząłem się żalić smsowo Justynie. Nie było mocy, tak bardzo nie było mocy... minęło mnie może dwóch, trzech zawodników, po czym wstałem i podjąłem walkę. Ciężko, naprawdę.

Kłodzka Góro, co ja złego Ci zrobiłem; 
czemu niszczysz mnie bez żalu?
Wdrapuję się na szczyt Twój, potem i łzami zalany

Chyba jednak źle myślałem, źle sądziłem; 
że Jawornik, na tym pięknym Festiwalu
Jest najbardziej, o najbardziej, przejebany

Na domiar złego było już jasno, a więc i coraz cieplej. Litr wody nie starczał na odcinek, więc w pewnym momencie zacząłem pić po dwa łyczki co 500m, żeby wystarczyło do punktu na styk. Tylko że punkt nie chciał się pojawić... Dobre 2km czekałem na ten nieszczęsny parking na Przełęczy Kłodzkiej. Zbieg który tam prowadził, był chyba najbardziej stromym odcinkiem na trasie.

Kiedy dotarłem na parking, znowu musiałem usiąść. Tzn nie musiałem, ale co mi tam, należy mi się. W międzyczasie przyleciało kilku innych Zawodników, z których jeden też postanowił na chwilę spocząć na trawie. Odwróciłem się w jego stronę i wywiązał się najgłębszy dialog tego dnia.
ja: dlaczego my to robimy?
Zawodnik (i jednocześnie z nim jedna z Wolontariuszek): nie wiem...

Cyknąłem jeszcze ze dwie fotki, łyknąłem magnez i elektrolity i ruszyłem z wolna w kierunku ostatniego pitstopu. Kościół w Orłowcu znałem dobrze z trasy Złotego Maratonu sprzed roku. Jak zwykle trafiłem na mega sympatycznych ludzi i nawet uśmiechnąłem się do zdjęć. Dwa razy. Przy okazji zdradziłem Wolontariuszom(-uszkom) swój plan na metę. Było trochę śmiechu, pozytywnie ogólnie, a to mile widziane po 100km walki. Pochlapałem się wodą tu i tam i potruchtałem dalej, rozpoczynając długi, 12-kilometrowy finisz.

Wykończył mnie ten odcinek strasznie. 5,5km mozolnego, okropnie nudnego i wyeksponowanego podejścia, które wyciągało resztki sił i ochoty na bieganie, a potem 6,5km nie mniej nudnego zbiegu do Lądka. Pod górę w zasadzie tylko szybki marsz, z górki trochę truchtu. Końcówka po asfalcie nie dość że przemaszerowana koślawym krokiem na rezerwie, to jeszcze zaczęło mi się kręcić w głowie i robić naprawdę słabo.

Ostatnie kilkaset metrów to już jednak coś magicznego, jak zwykle na Ultra. Coraz więcej spontanicznych kibiców na trasie, głównie starsi kuracjusze, ale gorąco dopingujący ;) I ten moment, kiedy przestaje boleć, kiedy wracają siły, kiedy wszystkie złe emocje nagle odchodzą... i leci się do mety jak na skrzydłach, w które dmucha każdy kibic po drodze. Coś niesamowitego, co nadaje temu wszystkiemu inny wymiar satysfakcji.

Nie udało się złamać 15h, nie udało się zająć miejsca na podium w M20, nie udało się biec tyle ile chciałbym biec. Udało się nie zejść z trasy i pokonać dystans, jakiego nie pokonałem nigdy przedtem.
Aha, i udało się coś jeszcze, ale to już trochę z innej beczki... ;)


Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich znów okazał się imprezą na bardzo wysokim poziomie organizacyjnym. Na trasę KBL nie wrócę już nigdy, ale na Festiwal mogę wracać co roku, bo czuję się tutaj naprawdę świetnie :)) Mimo ogromnego cierpienia (na własne życzenie), spędzić weekend wśród tylu ludzi z pasją, to jest naprawdę cenny przywilej i przyjemność. Ci ludzie z pasją to nie tylko biegacze, to też cała masa NIESAMOWITYCH Wolontariuszy, którzy bezinteresownie wykonują przezajebistą robotę po to, żeby nikt z hordy masochistycznych świrów nie zemdlał na punkcie albo nie zgubił się w lesie. Nie tylko karmili mnie i poili. Robili coś ponad. Robili różnicę. W Bardzie Wolontariuszka chciała mnie nakryć kocem jak tylko położyłem się na chwilę na trawie, na Przełęczy Kłodzkiej dziewczyny chciały wyrzucać za mnie śmieci, pomagać mi wstać, a potem zatrzymywały ruch samochodowy na drodze żebym mógł przekuśtykać przez pas asfaltu, a w Orłowcu kolejna dobra duszyczka użyczyła mi swojego telefonu, coby poinformować Justynę smsem ile zostało mi do mety. My mieliśmy tylko biec. Biec, dopóki starczy sił. Dzięki takiej ekipie Wolontariatu, tych sił było zdecydowanie więcej :) DZIĘKI!!!

Przyjeżdżajcie na DFBG, bo tam (albo raczej TU) poczujecie się jak w domu. Przyjeżdżajcie, bo to impreza kompletna, z niesamowitym klimatem i ludźmi. Przyjeżdżajcie, bo jeśli komuś przyjdzie do głowy w środku lata zajechać się na jakiejś górskiej pohasówce, to takie zajechanie nabiera jakiegokolwiek sensu, kiedy przez cały weekend jest się w dobrych rękach.

O jedną z nich nawet odważyłem się poprosić ;) :*

***
PS: Rejestr z Ambita: http://www.movescount.com/moves/move69761948

PS2: ZERO problemów żołądkowych przez cały dystans, chyba zostanę na dłużej przy żelach ALE

PS3: Przemek wyliniał!:D

3 komentarze:

  1. Poproszę o historię rozstania.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja też chciałabym przeczytać tę historię! :-D

    OdpowiedzUsuń
  3. "Ja idę do toalety, znajdziemy się potem jakoś" - nie znaleźliśmy się. To tak w skrócie :P

    OdpowiedzUsuń