czwartek, 3 sierpnia 2017

XXIII Setka z Hakiem - impreza z czterodniowym kacem.

Nie było kryzysów, nie było zakwasów
Nie było cierpienia wielkiego w trakcie
Nie było też gór za bardzo i lasów
A piekło zaczęło się zaraz po fakcie

Było Czterech Jeźdźców i Ketonal Forte
Była przepompownia* i błękitny domek
I pomidorowa, całkiem prima sorte
Oraz z żółtym serem kilka pysznych kromek

Byłem tam też ja, świeżo po kontuzji
Nie wziąłem jednak czołówki na wycieczkę
Pokusiłem się zatem o zarys konkluzji:
Mój blask nie wystarczy, by oświetlić ścieżkę

I tak w kolegów świetle, brnąłem przez pół nocy
By z przepaku zwinąć swoją lampkę, w końcu!
Z własnym światłem wystrzeliłem niczym pocisk z procy
By godzinę później lecieć już w full słońcu.

*tak naprawdę to nie było przepompowni



Setka z Hakiem i jej Orgowie mają w moim serduszku miejsce szczególne. To tutaj, wiele lat temu, u boku Lupy, poznałem smak ultra (wówczas jeszcze chodzonego). Poznałem ból, jakiego nie doświadczyłem nigdy przedtem. I uzależniłem się od niego na dobre.



Tegoroczna Setka nie była planowana. Kiedy z przyczyn osobistych przepadł mi start w Pucharze Świata Skyrunning Ultra, musiałem to sobie jakoś odbić "pod domem", z pełną świadomością braku formy po kontuzji. I z pełną świadomością braku świadomości własnego organizmu :D Pomyślałem sobie "kurde, fajnie by było wygrać!", a potem dowiedziałem się kto zamierza wystartować i to co sobie wcześniej pomyślałem, nagle poszło się jebać. No nic, powalczymy, będzie co ma być. Tuż przed biegiem Oli wrzuca nam jeszcze do auta Elka i Kosza, co pozwala nieskromnie i przedwcześnie (i jak się okazuje - również mylnie) sądzić, że całe podium tegorocznej Setki, jedzie na start razem.


Jak mam nie czuć sentymentu do tego rajdu, skoro przy stoliku weryfikacyjnym nie muszę się nawet przedstawiać? Zostaję znaleziony i odhaczony na liście, a Radek, szef trasy, rzuca coś w stylu "no i mamy tegorocznego zwycięzcę". HEHE. Wszędzie tak sympatycznie. Robi się jeszcze milej, kiedy wkoło zaczynają się pojawiać ludzie w pagórowych chustach i z pagórowymi plecakami. No i dużo znajomych jest, lubię to! Zapisuję się oczywiście na ostatnią możliwą godzinę wyjścia na trasę, a czas pozostały do tego momentu, wypełniam rozmowami. Stresu nie odnotowałem.


Ostatnia tura została przyśpieszona, więc tuż po 19. spora grupa mocarzy krząta się przy stoliku, przy którym Aga wpisuje godziny wyjścia na kartach startowych. W ostatniej chwili wpada Oli i wyraża podziw, że ja tak minimalistycznie odziany i osprzętowany. Odbiór i przetwarzanie podziwu odwraca moją uwagę od jakże ważnego elementu. Zapominam o czołówce. W końcu minimalistycznie osprzętowany, nie? :D Ruszamy o dziewiętnastej ileśtam, w pięknym słońcu, dość mocnym tempem. Za mocnym. Już po pierwszych kilometrach grupa się nieco rozrywa, dwóch biegaczy siada mi na ogonie i żaden z nich za bardzo nie chce dać zmiany.


Po kilkunastu kilometrach dołącza do nas Darek. Darek też nie zamierza prowadzić grupy, ale jest coś, co go od nas odróżnia. A najbardziej odróżnia go od mojego kolegi o imieniu... też na "D" i nazwisku też na "K". Darek nic nie mówi. Imponuje mi to. Potem Darek pytany o samopoczucie i nicniemówienie przyznaje, że po prostu nie chce nam marudzić, że go boli. No szacuneczek :)

I tak sobie truchtamy w sile czterech osób, zbyt szybko, ale kopytka podają, więc yolo i w ogóle. Gdzieś tak koło niepamiętamktórego kilometra (41?), dostrzegamy prowadzącą dwójkę. Doganiamy Elka i Kosza i nie wiedzieć czemu, jakieś 5km później, zostawiamy ich w tyle. Zmieniamy bieg (taka gra słów) na jeszcze wyższy, żeby odjechać ile się da. Docieramy do przepaku, gdzie zjadam trochę pomidorowej i pół kanapki z serem, smaruję pachwiny sudocremem, napełniam fla(s)ki, robię coś tam jeszcze, a Aga mówi nam, że Elek zgłosił wycof na poprzednim PK. Nie za bardzo mogę uwierzyć, ale błogosławieni ci, którzy uwierzyli, więc uwierzuję i spiżdżamy z punktu czym prędzej. Oczywiście w składzie, w jakim doń przybieżelim.


AAALEEEEE MOOOOOCCCC!!! Na wyjściu z przepaku czuję się bosko. Nic nie boli, siły są, świeżość jest, bajeczka. I mam czołówkę! :D Ale wciąż lecimy poczwórną falangą, nikt nie myśli wyrywać się przed szereg. Po chwili robi się jasno, więc czołówka przestaje być potrzebna. Skoro świt, docieramy do PK, na którym czeka na nas Magda. Spędzamy tam trochę czasu, więc na wyjściu jest na tyle zimno, że jestem zmuszony przyodziać worek na śmieci i rękawki. Ale tylko na chwilę. Potem już na dobre robi się ciepło i zaczynają się nam udzielać trudy wędrówki.

Trudy wędrówki zdają się udzielać jeszcze bardziej, kiedy (zgodnie z planem) wkraczamy na Wielką Pętlę. Rafała lekko zatyka, robi się jakoś niemrawo i trochę nam się nie chce. Na finiszu tego polnego lasso, muszę coraz śmielej namawiać do truchtu, bo proporcje zmieniają się niebezpiecznie na rzecz marszu. Prawdziwie kryzysowy okazuje się niekończący się odcinek nowo budowanej drogi. Tam też dzielimy się na dwie pary - ogarnięty niemocą Rafał zostaje z Darkiem nieco z tyłu, a ja próbuję trzymać tempo swoje i Daniela, który przyznaje, że od następnego PK to on już powolutku, bo jest strasznie zniszczony. Może i zniszczony, ale nigdy nie widziałem kogoś o tak silnym i szybkim kroku marszowym.

W końcu docieramy do Jarnołtówka i do ostatniego punktu kontrolnego na trasie. Siadam na chwilę w aucie, żeby wysypać rzeczy z butów. Nie mija minuta, a nas dogania odrodzony Rafał wraz z Darkiem! Jestem w szoku - chwilę temu na prostej drodze nie mogłem ich dostrzec, jak oni to podgonili?! Rafał teraz leci jak na ciężkich narkotykach. Ostatnie 10km, jedyny górski odcinek na trasie rajdu, a ten harpagan ciśnie po anglosaskim szlaku jak króliczek duracell :) Wyrywa się do przodu, a z kolei Daniel z Darkiem nieco zostają, bez ochoty na bieganie. Siłą rzeczy rodzi się pomysł oderwania się na samej końcówce, który próbuję zanegować, bo skoro razem lecimy taki dystans to miło by było skończyć razem. Rafał wrzuca na luz i czekamy na chłopaków. Po chwili, już całą czwórką, gubimy się na szlaku. Nasz najmocniejszy chwilowo zawodnik, ze swoim wziętym nie wiadomo skąd zapasem sił, staje się naszą sondą/dronem i lata po okolicy, bo my już średnio mobilni.


Odzyskujemy orientację i doczłapujemy smętnie ostatnie kilometry. Namawiam chłopaków do zbiorowego gwałtu na krowie truchtu, ale nic z tego. Nawet Wielki Finisz nie jest już taki wielki, bo końcówkę idziemy. Ławą, mocno, dumnie, ale idziemy. I dochodzimy, po czternastu godzinach i dziewięciu minutach wspólnej wędrówki. Szmer podziwu, gratulacje, zdjęcia, dyplomy, ale też ulga i spuszczenie emocji z łańcucha. Wychodzę z bazy zawodów, siadam doń plecami na jakimś murku, na którym w spokoju mogę się poryczeć. Rycząc, kontempluję życie i ból odparzonych, okraszonych odciskami stóp. Nie pamiętam co robiłem w oczekiwaniu na Justynę (przyjechała po mnie z Opola), ale ostatecznie zabieramy do auta jeszcze dwóch moich towarzyszy podróży i przybyłego w międzyczasie Kosza.


Po powrocie do Opola, zaczynają się dziać rzeczy, do których nie jestem przyzwyczajony. Tuż po wzięciu prysznica, rozkłada mnie gorączka i problemy natury gastrycznej. I tak w zasadzie przez cztery kolejne dni. Reakcja na zbombardowanie wysiłkiem niedotrenowanego (przez kontuzję) organizmu? Dopiero w środku kolejnego tygodnia, zacząłem przyjmować jakieś stałe pokarmy i odzyskiwać siły. Ciężki to był czas, serio. Z pozytywów - muszę przyznać, że po takim intensywnym, czterodniowym wyrzucie toksyn, wstałem z łóżka i... nie bolało mnie nic, ani trochę. Szok :) Muszę też przyznać, że Justyna opiekowała się mną przez ten czas lepiej niż oddział pielęgniarek.


XXIII Setkę z HAKIem zapamiętam na długo. Dłużej, niż trzeba było czekać na spisanie tej relacji. Kameralny, specyficzny klimat harcerskiego rajdu, trasa jak zwykle dająca w kość, opis trasy jak zwykle pozostawiający wiele do życzenia i idea, dzięki której może i nie dotarłem do mety na samodzielnym pierwszym miejscu, jednak miałem okazję spędzić ponad pół doby w doborowym towarzystwie ;) Nade wszystko z tej imprezy zapamiętam jednak ultra-kaca w postaci gorączki, odwodnienia i jelitowego końca świata. Ale co mnie nie zabije, to wzmocni (choć słaby byłem tak, że ja pierdolę). Przede mną kolejne wyzwania i próby. I jeszcze wiele odwodnień i gorączek ;) No bo przecież coś trzeba w życiu robić, nie?


http://www.movescount.com/moves/move158688642

fot. Radek Pierzga & archiwum własne