wtorek, 3 listopada 2015

Bieg Po Piwo - Kontynuacja

<27. kilometr, dobiegamy do mieszkania moich rodziców, gdzie zaplanowany był punkt odżywczy>
-ja chyba znowu na dwójkę skoczę
-no ja to samo
-ja chyba też
-ja tylko siku
...
-to ja idę jako drugi, deska już ciepła a w kiblu jeszcze nie śmierdzi- jestem genialnym strategiem:)

Tej relacji w zasadzie mogłoby nie być. Bardzo chciałem oprzeć ją na cytatach, jednak prawie żaden nie nadaje się do upublicznienia. Jak mówi stare, chińskie przysłowie:

"What happens in Vegas stays in Vegas. Except for herpes." :D

W piątek wieczorem dzwoni do mnie Żelazny Ciochu i pyta, czy znajdzie się dla niego miejsce. Choć Drogi Wojewódzkie w tym kraju specjalnie szerokie nie są, potwierdzam że się znajdzie i nazajutrz skoro świt, Paweł zjawia się pod hotelem. Jest nas tam więc cała czwórka, bez Grześka, kuzyna mego, którego w ostatniej chwili przed całym tym burdlem uratowała choroba. Zdrowiej, za nas ;)

Ze snu, nie wiedzieć czemu, postanowili się też zerwać czołowi Mecenasi Polskiego Sportu, czyli Gosia, Art i Jacek, którzy towarzyszyli nam na starcie, na mecie i gdzieśtampodrodze, dopingując z całych sił, a czasem i jeszcze mocniej.

Ruszyliśmy z blisko 40-minutowym opóźnieniem. Damian w międzyczasie zgubił kurtkę, ale nic to bo gorące ma serce. Gorące ma również dłonie, bo postanawia radzić sobie z porannym mrozem bez rękawiczek. Pozostali i tak je ściągają, bo przed startem trzeba wrzucić na fb zdjęcia, linki do relacji, różne podniosłe teksty i pożegnania z rodziną. Rzeczywiście, rodzina bardzo doceni pożegnanie ze strony kogoś kto w sobotę o 6. rano rusza biegiem z Opola do Katowic.

Pierwsze kilometry mijają nawet bezboleśnie, rozmawiamy o maratonach, półmaratonach i bardzo specjalnych kremach i szminkach. Ten pierwszy odcinek jest zarazem ostatnim odcinkiem, na którym siłę i ochotę na rozmowy miał ktokolwiek poza Danielem. 


Nasz Biały Kenijczyk mówi więcej niż biega, a biega więcej niż cała nasza reszta razem wzięta. W międzyczasie mija nas bardzo pijany, ledwo idący pan i truchtająca skoro świt kobieta. Cóż, każdy ma swój maraton.


Lecimy wzdłuż obwodnicy jakąś smutną szutrówką, aż tu nagle jeb! muza z gwiezdnych wojen! Patrzymy za siebie, a tam szanowni Koledzy z Rajsport Active Anton Team zasuwają w naszą stronę autem, z okna wystawiając głośnik wielkości murzyńskiego zadka. Wariaty, dało nam to kopa :)

(W sumie gdyby z okna wystawał murzyński zadek, też dałoby nam to kopa. Wskazówka na przyszłość.)


Na wylocie z Opola jeszcze krótki postój przy lasku i dzida na Ozimek. Kierowcy radośnie trąbią, policjanci machają, psy szczekają, a córki chowają swoje matki. W centrum Ozimka wzbudzamy zainteresowanie świeżo wzbudzonych Ozimczan, a Paweł odbiera telefon:
-Halo? No cześć, na piwo biegnę! Do Katowic, 110 kilometrów! Dzięki! No hej, pa! (...) Kolega mówi, że jesteście jebnięci.


E tam. :D

Bierzemy ten osąd na klatę i docieramy do pierwszego punktu odżywczego. Rozsiadamy się w Ozimku na nieco dłużej niż powinniśmy, więc mija trochę czasu nim udaje się rozbujać kopyta ponownie. Sponsorem tego pitstopu jest moja Mama, za co w imieniu swoim i kolegów bardzo dziękuję!

Jako trailowiec nigdy nie pokocham się z asfaltem. Jako trailowiec, zacząłem "czuć" nogi już po 35-40km. Bardzo zły znak, nie mój dzień kurde. Kiedy docieramy do Zawadzkiego, czuję się źle. Biegnąc przez Zawadzkie po 6'20 w poszukiwaniu Biedronki, męczę się straszliwie i na punkcie muszę odpocząć nieco dłużej.

Wyciągam kopyta w oknie samochodu, a pozostali obrabiają pół bagażnika smakołyków, żeby Justyna nie musiała tyle wozić po regionie. W ogóle wygląda to trochę jak cosobotni bazarek wędrowny, grupka ludzi wokół otwartego bagażnika na jakimś parkingu i Pani podająca im coś gorączkowo.

Decyzja- wciągam cepy na łydy, choć rano zarzekałem się że obalę mity kompresyjne. Duuuużo czasu mija, nim na dobre rozgrzewam łodygi. Męczę się bardzo, choć to dopiero połowa wyprawy. Kilka kilometrów za Zawadzkiem, ktoś miejscowy postanawia nas dopingować:
-dawać dawać! piwo czeka!
Cholera, od fejmu się nie ucieknie.

Za 60. kilometrem obieramy złą trasę (nikt nie zerknął na tracka) i w ten sposób nabijamy dodatkowe kilometry, co nie jest nam w ogóle potrzebne. Powoli zaczynamy odczuwać zniszczenie, wszyscy, cała trójka, bo Daniel to inna kategoria.
-czuję się jak po 20 kilometrach
...


Żeby poprawić sobie humory, wstępujemy do wielowiejskiego (w Wielowsi) marketu i robimy zakupy. Ja od tego momentu znacząco gubię prędkość, Żelazny gubi paznokcie a Damian gubi nadzieję na dobiegnięcie z nami do mety. Chłop podkręcił swój osobisty rekord jednorazowej objętości o jakieś 150%, więc mega szacun dla niego. Pod tym względem naprawdę się popisał, więc piwo należało mu się bezsprzecznie.

Dzwonię po Justynę, która to zdążyła już zajechać na kolejny pitstop. Cofa się trochę żeby zabrać naszego bohatera i ratuje mi tym samym dupsko, bo bardzo potrzebowałem tego dodatkowego punktu. Tak jak bardzo potrzebuję kolejnego za 10km. Ruszamy ale bardzo ciężko. Tzn ja ruszam bardzo ciężko, zasiedziałem się potwornie, do dupy mi i w ogóle wszystko be. Żelazny Ciochu za to zdecydowanie w gazie, rozkręcił się lepiej niż po mefedronie i nie widać po nim zupełnie że jeszcze kilka godzin temu nie był pewien czy ma stopy w butach.


Po bardzo długim rozbujowywaniu kopyt, łapiemy fajny rytm i nieco wracają mi siły. Nie marudzę, nie zamulam, po prostu biegniemy fajnym tempem. W międzyczasie robi się ciemno i mija nas radiowóz. Tak, mija nas, biegnących po zmroku lewą stroną drogi wprost na czołówkę z każdym kolejnym samochodem. I panowie policjanci nie zatrzymują się przy nas!

...tylko kilka km dalej przy Justynie i Damianie, którzy przez ponad godzinę czają się w aucie pod oknem sołtysa Wilkowic :D


Policja odjeżdża, my przybiegamy. Zmiana skarpet i butów i po krótkim jak na mnie postoju, ruszamy dalej. Rozbujowywuję się nieco krócej, w ogóle jakoś tak okej jest jak na 80km w kopytach. Pomaga też świadomość, że do końca zaraz zostanie już tylko "dwadzieścia ileś".


Krążymy trochę po śląskich wsiach i wpadamy w końcu na szutrówkę prowadzącą nas do Drogi Krajowej nr 78, co oznacza ostatni pitsop i ostatni odcinek wyprawy. Justyna (już bez Damiana) czeka pod stacją paliw. Idę do tamtejszego baru ze słoiczkiem Sudocremu i w toalecie ratuję co tylko się da. Tego dnia bolało mnie chyba wszystko, ale nie jakoś strasznie mocno. "Strasznie mocno" rezerwuję tego dnia dla jednego narządu. Nawet w Walentynki nie odparzyłem sobie jaj tak boleśnie jak tego dnia.


Dzwonię do Gosi, która wraz z Jackiem i Artem bawi się dobrze w Browariacie. Informuję, że zostały nam jakieś 23km więc za około 3h powinniśmy się zjawić. Z punktu ruszamy jak kowboje, kroki stawiając szersze niż dłuższe, w dodatku na dzień dobry mylimy drogę, więc chuj strzelił "około 3h".


Docieramy jakimś cudem do autostrady A1. W Bytomiu nie dość że wszyscy mamy już potwornie dosyć (co otwarcie przyznajemy), to na dodatek Daniela łapie kryzys tak silny, że przez Żabie Doły nie nadąża za mną i Żelaznym, przy czym my wcale nie biegniemy. W dodatku spada zajebista mgła i chiński halogen naszego Białego Kenijczyka oświetla może z półtora metra gruntu przed nami. Dzięki temu Daniel prawie spada z grobli do stawu, co byłoby z punktu widzenia ultrasa w kwiecie kryzysu rozwiązaniem całkiem korzystnym. Skończyć w karetce z hipotermią- wciąż lepiej niż słaniać się na nogach przez pół aglomeracji śląskiej.


Chwilę wcześniej robimy ostatni postój w Żabce, wykupując całą półkę 7daysów i kofeinę pod wieloma popularnymi postaciami. Pani ekspedientka usłyszawszy że przylecieliśmy tu z Opola, miała wyraz twarzy jakby patrzyła na kogoś kto właśnie przybiegł z Opola. Nie zrozumiesz kobieto, nie próbuj, my sami nie rozumiemy. Na domiar złego znowu się zagapiliśmy. Padł mi zegarek, a Daniel nie przypilnował trasy i za długo brnęliśmy grzbietem hałdy. Downhill na ślepo w stylu Kiliana i lądujemy na polu uprawnym, jakoś trzeba było skrócić.


Końcówka jest już na wyniszczenie; wraz z Pawłem walczymy o każdy następny krok, a ten blady harpagan wyszedł z kryzysu i kica wokół nas jak króliczek Duracell. Poczuł się lepiej niż na starcie, więc najpierw próbował nas nagrodzić za próby biegu, a potem przeszedł na system gróźb wykorzystujących wspólne zakwaterowanie. Nie brzmiało to zachęcająco.


Ostatnie metry to już tylko ciągłe pokrzykiwanie Daniela. IronCioch resztkami sił też zaczął truchtać i w ten sposób pokonaliśmy ostatnie kilkaset metrów. Ostatnie uliczki, zakręty, Daniel w gazie jak po pięciu kawach i kresce, ostatnie przejście dla pieszych, ostatnie dziwne spojrzenia normalnych ludzi i w końcu wpadamy na metę.



Piękna, upragniona, z białego (symbolizującego naszą niewinność) i czystego jak łza papieru toaletowego. Dodatkowo specyficzny klimat ulicy Mariackiej i śląska- regionu, w którym jeśli chcesz coś osiągnąć, musisz się zajebać. W Kontynuacji dostajemy ogromną owację od ludzi potrafiących poświęcić wiele dla dobrego piwa. Chwilę później było nam dane poczuć jego smak. Szczerze mówiąc przez pierwsze 110km nie miałem na nie w ogóle ochoty, ale finalnie nie mogłem sobie odmówić, tym bardziej że Kontynuacja (podobnie jak Widawa rok temu) przywitała umęczonych biegaczy z właściwymi honorami ;)



Myślałem że w ten Dziadoweenowy wieczór będziemy wyglądać straszniej, ale chyba ostatecznie nie było tak źle. Nawet na 3 piętro hostelu dotarliśmy w nocy na własnych nogach. Rano, po śniadaniu, całą gromadką wróciliśmy do Opola.

Dobra, czas na krótkie podziękowania (jeśli wydają Wam się długie, to koniecznie musicie posłuchać proboszcza parafii w Ozimku podczas świąt):

-Daniel, Damian, Paweł- za to że przyjęliście zaproszenie, którego nikt normalny by nie przyjął. Za to, że przyjechaliście skoro świt na start, mogąc wtedy tak po prostu spać, bo w końcu sobota. Za to, że mając własne plany startowe i ambicje, zdecydowaliście się na udział w tej wycieczce, choć poważnie zaburza ona harmonogram treningów. Daniel pokazał, że jest biegaczem z innej planety, dyktując równe i mocne tempo przez 95% dystansu, a przez pozostałe 5% (zgon, odcięcie i 10 plag egipskich) nie wpadając ani pod tramwaj ani do stawu na Żabich Dołach (czy jak to się tam nazywało), za co mega szacun. Paweł nawet w obliczu ciężkiego kryzysu poprawiał wszystkim humor w sposób którego nie opiszę, bo mi nie wolno, a poza tym jego syn może to czytać. Damian pokazał żelbetowe cojones, windując swoje objętościowe PB do poziomu, które upoważnia go do noszenia koszulki z wielkim U na klacie. Jak Ultras. kurwa!

-Justyna, Gosia, Art i Jacek- za przezajebisty support od startu do mety... aaa sorry, nie tylko do mety, później też ;) za niezliczone kilometry przemierzone autem na rzecz rozwoju Polskiego Sportu Chorych Umysłowo, za dobre słowo, dobre piwo, dobre bułki i bulion który urywał dupę, uprzednio ją rozgrzewając. Za poświęcenie, bez którego byśmy nie pobiegli. A jak byśmy pobiegli, to za chuja byśmy nie dobiegli. Takie wsparcie jest kluczowe przy planowaniu tego typu przedsięwzięć. Chciałbym Was zabrać na Spartathlon za kilka lat :D

-Paweł S. & Paweł S.- za spotkanie w bardzo dziwnych okolicznościach, w które nawet mój syn nie będzie w stanie uwierzyć. Mam nadzieję, że filmik na YT przetrwa do tego czasu. Jesteście tak chorzy jak my. Pomarańczowa piona!

-Kontynuacja Katowice- za gościnę i współpracę. W bieganiu najważniejszy jest cel. Wy byliście naszym celem tego dnia. A my bardzo śmierdzieliśmy. Veni, vidi, vypij. Wasze zdrowie!



Mocno subiektywnie podsumowując- żeby robić takie rzeczy, trzeba mieć jaja i chorą głowę. I o ile to pierwsze da się przywrócić do stanu używalności wcierając wiaderko Sudocremu, to głowie nie pomoże już nic.


Choć dla pewności spróbuję jeszcze z tym Sudocremem.

poniedziałek, 5 października 2015

BUT, który kopie. Cholernie mocno.

W zasadzie nagłówek mógłby wystarczyć, ale dorzucę jeszcze kilka słów, kilka pociągnięć pędzlem na obrazie nędzy i rozpaczy :D

W połowie lipca, jakoś koło setnego kilometra biegu KBL (czyli w momencie, w którym bieg KBL nie był już dla mnie biegiem) powiedziałem sobie, że na razie koniec z setkami. Skoro końcówki maszeruję to w dupie mam takie zabawy, popracuję nad wytrzymałością to wrócimy do tematu. Żeby nieco odbudować wszystkie te wartości, które KBL pokruszył i przydeptał, zapisałem się na znacząco krótszą pohasówkę- Beskidy Ultra Trail na dystansie najkrótszym, czyli 60km. Miało być szybko, łatwo i przyjemnie.

Nie było.

BUT pokruszył i przydeptał TE wartości ponownie. Michał wyznaczył w Beskidach trasy co najmniej niehumanitarne, na które świadomie mogli porwać się tylko najwięksi masochiści polskiego ultra. Nieświadomie natomiast- na przykład ja.

Kiedy się zapisywałem, liczyłem na to, że uda się nieco dowartościować na koniec sezonu. Bo dystans optymalny dla mnie, bo na najkrótszą trasę to pewnie sami debiutanci, bo Beskidy i w ogóle. Potem okazało się, że dziwnym trafem akurat na ten dystans zapisało się zdecydowanie najwięcej świrów. Potem, że momentami trasa jest cholernie bolesna. Potem przyszło przetrenowanie, a potem, cóż, spakowałem buty, gacie, szczoteczkę do zębów i mnóstwo piwa (bo postanowiłem zostać partnerem alkoholowym wydarzenia i rozdać je najlepszym). I pojechałem do Szczyrku, pokopać pokochać się z BUTem.

Wigilia, 20:00

Docieramy do bazy. Patrolowcy wpychają nas na salę kinową, gdzie właśnie trwa odprawa dla zawodników. Jak się okazuje chwilę potem, jest to odprawa dla pacjentów z nieco innego zakładu psychiatrycznego. 120km to nie moja bajka, ale czekamy grzecznie w drzwiach do samego końca. Zostawiam Orgom piwo, odbieram pakiet, kupuję kubek (który bardziej przypomina skrawek gumy, może dlatego że jest skrawkiem gumy) i lecimy na kwaterę. Tam czynię niezbędne przygotowania, czyli spędzam z laptopem na kolanach kolejne 3h, po czym decyduję się jednak na krótki sen.

Dzień Próby, 3:00

Kurwa, budzik. Wyrywa mnie z dobrego, twardego, ale niestety krótkiego snu. Wciągam kubek owsianki i ubieram się, próbując nie pomylić skarpet z rękawiczkami i spodenek z koszulką. Kolejny raz dociera do mnie, że łatwiej przebiec ultramaraton, niż wstać na ultramaraton. W pełnym rynsztunku opuszczam kwaterę, ale za progiem czai się zło.

ZIMNO! Cholernie zimno. Mój dobry Kolega w jednym z cytatów w jednej z relacji z jednej ze swoich wypraw tak oto rzekł mniej więcej- nie ma nic gorszego, niż długotrwałe odczuwanie zimna. TAK. Racja. Zamarzłem.

3:50

Dotruchtowywuję na start, gdzie już czeka Wielka Rodzina, wraz z małą, plastikową dziewczynką. Tak- w bramie startowej, obok zegara, stała mała, plastikowa dziewczynka. Nie wmówicie mi że byłem pijany/zaspany/zjarany. Ona tam naprawdę była.

Zęby powoli zaczynają się kruszyć od stukania, ale do startu coraz bliżej. Zegarek nastawiony, ja również- na umieranie.

4:00

Lecimy tutaj! Fala poszła, ja wraz z nią. Od samego początku rwie mnie płaszczkowaty w lewej nodze, przynajmniej po płaskim i pod górę. Zobaczymy co będzie dalej, jak się trochę rozgrzeję. Zaczynam mega spokojnie, staram się jak mogę żeby nie polecieć na wariata jak zazwyczaj. Bardzo nie chciałem skończyć jak zazwyczaj. Mocny początek byłby głupi tym bardziej, że czuję się dość mocno zniszczony sezonem.

10km

Kopyta rozgrzane, więc nieśmiało zaczynam wyprzedzać. Pierwszy wodopój, nie wiedzieć czemu, jest świetnie ukryty w bramie jakiegoś domostwa. Zero oświetlenia, wyeksponowania, za stolikiem zaspany wolontariusz pytający szeptem "woda, izo?". Iza nie usłyszała.

Idę o zakład, że większość biegaczy w ogóle nie zauważyła tego punktu. Kilometr później za moimi plecami ktoś pyta "tu gdzieś miał być punkt, nie?". Był, był... do następnego tylko 16km ;)

20km

Czuję się relatywnie dobrze, o dziwo regularnie zdobywam pozycje. Robi się jasno, co bardzo mnie cieszy, bo w ciemnościach poruszam się bardzo niepewnie. Wniosek na przyszłość- kupże w końcu tego Nomada gościu!

Chwilę przed punktem, na ostrym wirażu, sędziowie krzyczą "22, 23!". Założyłem, że chodziło o pozycję moją i biegacza, którego akurat goniłem. Od tamtej pory odejmowałem w głowie każdego kolejnego miniętego wariata, zastanawiając się jednocześnie czy pełną parę w gwizdek puścić od 30. czy 40. kilometra.

26km

Kurde no, naprawdę dobrze idzie. Cieszę się bardzo, zapomniałem tylko przez chwilę o jednym szczególe. Jak na biegu ultra ciśniesz szybko i dobrze się czujesz, a nie masz na nazwisko Świerc/Hercog/Dybek/Sobczyk/Gorczyca ani Leśniak, to najpewniej zaraz coś się spieprzy.

Z wodopoju nr 2 uciekam dość szybko, zostawiając tam kilku spragnionych mocarzy. Odjąłem ich w głowie, a każdego kolejnego mijanego pytałem ilu leci przed nami. Dotarłem w ten sposób do bramy z lśniącym napisem "TOP 10" i nawet przez chwilę, bardzo delikatnie, poczułem taki powiew, taki zefirek satysfakcji. Poczułem też krew i z wielkim apetytem leciałem przez las, wypatrując na horyzoncie kolejnego biegacza, który za mocno odpalił na dzień dobry i teraz paliwo wycieka mu z baku jak izo z dziurawego softflaska.

33km

Coś się pieprzy. Myśliwy staje się zwierzyną. Plan zakładał depnięcie na tym etapie, tylko cholera, nie mam z czego depnąć. Nawet na zbiegu brak mocy. Dobiegając do punktu w Brennej, tracę chwilę temu wypracowaną pozycję. Na szczęście mój oprawca okazuje się świrem z dystansu 120, uff, nie ma co się ścigać.

36km

Na punkcie dowiaduję się, że jestem na 8. pozycji wśród sześdziesiątkowiczów. Z jednej strony fajnie, z drugiej- wiedziałem że długo to nie potrwa, wiedziałem że jest kryzys. Jeszcze przez chwilę prę ostro pod górę na Horzelicę, ale w pewnym momencie siadam na pieńku, nogi odcięte. Tracę 2 pozycje i próbuję coś maszerować. Piszę Justynie smsa że było dobrze ale jest kryzys i teraz raczej stracę to co wypracowałem. Siadam kolejny raz, tym razem na płaskim kawałku.

40km

Dogania mnie dziewczyna, którą obiegałem z 10km wcześniej i za wszelką cenę próbuje mnie pociągnąć swoim tempem. Zaczynam biec razem z nią, Proponuje mi pomarańczę i inne takie, radzi dużo pić, po czym przechodzi do marszu. Tniemy się jakiś czas, ale ostatecznie odstawia mnie chwilę przed Salmopolem.

45km

Przełęcz Salmopolska, ostatnia żywieniówka. Dobiegam do bufetu.
Patrolowcy: Czołem biegaczu! Czego chcesz?
Ja: NOSPY!(albowiem poskręcało mnie kompletnie)
Nie mieli. Zamiast tego raczę się bulionem. Dobiegają kolejni; atmosfera całkiem przyjemna ale pora spadać. Oczywiście na do widzenia okazuje się że jakimś cudem jestem "siódmy, ósmy, jakoś tak", w co na wszelki wypadek nie wierzę. Odzyskuję nieco wigor i staram się uciec jak najszybciej.

48km

Na Malinowskiej Skale żyję drugim życiem i jest fajnie. Niby ktoś tam się za mną czai, ale czuję moc, więc nie ma się czego bać. Kto zna ten fragment ten wie, że można tam bardzo łatwo monitorować zagrożenie z tyłu i szanse z przodu.

Skrzyczne coraz bliżej. Na horyzoncie pojawia się napieraczka która odstawiła mnie przed Salmopolem. Mówię jej co jeszcze nas czeka- 10km sytego DH, z czego pierwsza połówka mocno samobójcza. Odjeżdżam, przekonany o odzyskaniu 10 miejsca. W dół jakoś specjalnie nie świruję, zresztą na tych kamykach nie potrafię. Za duże żeby ich nie czuć, za małe żeby płasko stawiać na nich stopę, idealne żeby wkurwiać i boleć. Dzięki Michał! :D

58km

Dość mocno odwodniony staczam się w dół, kilka razy lądując na dupie, plecach i ramionach. Mimo wszystko dobrze się czując, wbiegam na metę na 9. miejscu. Jestem zadowolony, a to mi się raczej nie zdarza. Kwadrans po mnie dobiega tegoroczny finiszer UTMB. Kilkanaście minut później... kolejny tegoroczny finiszer UTMB. Lecieli z pewnością wakacyjnie, ale czymś muszę się podbudować ;)

Przecudna pogoda nie pozwala nie korzystać. Jest ciepło i słonecznie. Jem, piję, a potem kładę się na trawie w samych gaciach i próbuję się zdrzemnąć, w oczekiwaniu na Justynę, która tego dnia też mocno dostała z BUTa po dupie ;) Dumny jestem! Za rok chyba zamienimy się dystansami.

Dzięki wielkie:
Nutricia, Etixx- za wpisowe i odżywki, czyli dwa największe (po sprzęcie) wydatki biegacza,
Tomasz Antosiak- za wskazanie drogi, która chyba mi się spodobała,
Michał, Ania- za to, że kolejny raz miałem dosyć całego tego pieprzonego ultra... i za Bielsko nocą z góry- widok, którego nawet nie próbuję opisać słowami ;)
Kasia- za chęć niesienia pomocy,

Miejsce 9.(do mety w limicie dobiegło 113 osób), czas 7:51:13

I na koniec- złota myśl z trasy (zasłyszane na pierwszym podejściu):
A: Kurwa!
B: Co?
A: Wsadziłem kija w szczelinę
B: I o to w życiu chodzi, hehe...







sobota, 19 września 2015

Z piwem przez Saharę

Krótko będzie, obiecuję.

Arcymistrz horroru pisanego, Stephen King, powiedział kiedyś: Nocą myśli mają nieprzyjemny zwyczaj zrywania się ze smyczy. (dzięki Monia)

Siedzę se w Browarze, nadzorując warzenie kolejnego już piwska. Jak powszechnie wiadomo, jest to proces czasochłonny. O czymś w tym czasie trzeba myśleć, tym razem padło na imprezę z absolutnego topu mojej listy "must do" w karierze ultrasa. Maraton Piasków.

Tydzień naparzania po pustyni w jednej parze gatek, bez dostępu do prysznica, z całym tygodniowym zapasem jedzenia na plecach. Czy można sobie wyobrazić bardziej ekscytującą przygodę? :D

Pompka do wysysania jadu skorpiona w wyposażeniu obowiązkowym, a w ramach (nieprawdopodobnie wysokiego) wpisowego- transport zwłok z powrotem do kraju. Mimo wszystko cholernie dobra opieka lekarska, eskorta marokańskiej armii i ludzi pustyni, śmigłowce czekające w pogotowiu, ciągła kontrola stanu zdrowia, tysiące tabletek z solą, ośmioosobowe namioty berberyjskie, pięćdziesięciostopniowe amplitudy temperatur i piasek. Dużo piasku. Wchodzi wszędzie, niszczy wszystko, przeszkadza i wkurwia.

Do tego dziennikarze, stacje telewizyjne, hektolitry kroplówek i niesamowita, masochistyczna satysfakcja z walki ze sobą w warunkach tyleż ekstremalnych, co po prostu magicznych. Ciągnie mnie na pustynię. Ciągnie chyba nawet bardziej niż na UTMB.

Obczajcie filmik, ino do końca bo są migawki z namiotu medyków, to tak odnośnie magii ;)

niedziela, 13 września 2015

Beskidy Trainig Camp

Jest taka stara, niechińska anegdota. Swego czasu uczestniczyłem aktywnie w dyskusji na temat Stadionu Narodowego. Coś tam kiedyś nie pykło, nie pamiętam już, schody pęknięte, basen się zrobił, cokolwiek, nieważne. Każdy przejaw sceptycyzmu wobec SN, zwykłem z automatu kontrować; wszak obiekt to wspaniały ;) Mój Dobry Kolega stwierdził, że to trochę jak z upośledzonym dzieckiem. Dzieci w szkole trącają kijem, Pani mówi że "nie da się", a Ty kochasz je bez względu na wszystko i wiesz, że jest genialne. Co więcej, wmawiasz to wszystkim dookoła, choć ci swoje wiedzą. 

Tak samo jest z Beskidem Śląskim, a może nawet i Żywieckim. Śmigam sobie po tych wszystkich Szyndzielniach, Klimczokach i innych Skrzycznych (a wcześniej też Czantoriach, Równicach i innych Baranich) i dociera do mnie, że te szlaki są na ogół cholernie nieurokliwe. Nie potrafię z tego czerpać, Tatry to nie są, trudno już. 

Dupa, od piątku biegałem już tylko po urokliwych.
---

Do Bielska-Białej dotarłem jakoś w środę wieczorem. Od początku prawie wszyscy byli bardzo pomocni. Pani w przydworcowym fastfoodzie ochoczo wyjaśniła mi gdzie jest PKS, a kierowca autobusu najpierw nieprzyzwoicie długo stał na jednym z przystanków żeby uruchomić nawigację w swoim smartfonie, a potem w zasadzie pół trasy jechał lewym pasem bo co chwilę sprawdzał na ekranie gdzie jest ta moja ulica Przedwiośnie i czy to już teraz mam wysiadać. Cudowni ludzie.

W ogóle kultura na szlaku jest tu dużo, DUŻO większa niż w Tatrach. Ludzie (i młodsi i starsi) mówią "dzień dobry" zanim jeszcze zdążę do nich podbiec (może ze strachu), to się ceni i wspomina dużo lepiej niż sezonowe buractwo. 

Idea tego wyjazdu była taka, żeby trochę pohasać po trasie BUTa. W sumie "trochę" się udało. W czwartek 24km (1360 D+) szlakiem początkowych kilometrów październikowego BUTa. Gdzieś tam udało się wpleść Klimczok i Szyndzielnię. Nie było mocy ani pod górę ani z góry, lipa jakaś, ale przynajmniej zobaczyłem co mnie czeka za trzy tygodnie. Tyle tylko, że wnioski pozytywne nie były. Naprawdę syte przewyższenia, trzeba się pilnować od samego startu i rozsądnie rozkładać siły...

...czego nie udało mi się zrealizować jeszcze nigdy.

W piątek musiałem obudzić się wcześniej niż bym tego chciał (tak, urlop mam w końcu), żeby zmieścić trening przed 11., bo kwaterę trzeba opuszczać i przenosić się do innej. Miał być ostry vertical na Skrzyczne i zbieg "Trasą Biegową Rekreacyjną", która pokrywa się z finiszem BUTa. Czyli dyszka z hakiem, szybki prysznic i przeprowadzka.

Nie wyszło.

Trasa Biegowa Rekreacyjna nie jest jakoś ekstremalnie dobrze oznaczona. W pewnym momencie, na którymś tam skrzyżowaniu, nie widząc żadnych strzałek, poleciałem (nie wiedzieć czemu) prosto. I to był, jak się niedługo potem okazało, spory błąd. Zbiegłem na asfalt w jakiejś wiosce między polami, skąd Skrzyczne widziałem niebezpiecznie nie-od-tej-strony-co-trzeba. Zacząłem więc pytać miejscowych czy "tędy na Szczyrk?". Jakiś starszy Pan rzucił tylko z przydomowej huśtawki "tam w dole jest przystanek, niech Pan autobusem pojedzie!". Nie był to dobry znak, tym bardziej że czas gonił. Trzeba więc było zacząć uciekać.

Plan na ten dzień zakładał dwa treningi- poranna siła w górach i wieczorna szybkość na stadionie. Po zbiegu ze Skrzycznego, zmuszony byłem je połączyć. Popędziłem szosą przez Jakieśtamwioski niebezpiecznie blisko progu mleczanowego, nerwowo monitorując czas, który pozostał mi do ustalonej pory wymeldowania. Ale zdążyłem, a właściciele kwatery powiedzieli mi że "oni nie biją" i nic by się nie stało gdybym został chwilę dłużej. Dzięki, cenna wskazówka na przyszłość, jednak lubię trzymać się pewnych ustaleń.

Zamiast śniadaniowej dyszki wyszło dwa razy tyle, w tym 855m w górę, co było o tyle niekomfortowe, że nazajutrz zaplanowałem sobie grupowy trening (na trasie BUT, a jakże!) którego objętość miała zakręcić się gdzieś w okolicach 30km. Trzeba więc było dobrze się zregenerować, to wszystko co mogłem zrobić. 

Regenerację zacząłem od jedzenia. W zasadzie nie tylko zacząłem- moja regeneracja w dużej mierze składała się ze spożywania posiłków- żarłem w tym Szczyrku za dwóch. Cóż, kalorie muszą się zgadzać :D Żeby jednak nieco rozluźnić pospinane mięśnie, poszedłem na basen. Miałem nadzieję że COS w Szczyrku będzie wręcz wymiotował sportowcami wszelkiej maści i co tu dużo mówić, podobała mi się wizja takiego sportowego klimatu. Rzeczywistość rzecz jasna wypadła nieco inaczej- połowa torów zawalona dziewczynkami w takim wieku, że moje pływanie wśród nich miało prawo wzbudzić czujność ratowników i trenerów. Spłoszyły mnie te wszystkie przyszłe Otylie, po kilku długościach uciekłem do jacuzzi. 20 minut naprawdę przyjemnej gorącej kąpieli z intensywnym hydromasażem i można było... iść coś zjeść, albowiem nadeszła pora kolacji :D

Na wyjściu z obiektu nie dało się nie zauważyć pamiątkowych zdjęć (nawet sprzed kilkunastu lat) różnych reprezentacji, które miały przyjemność trenować w COSie w Szczyrku. Pogapiłem się chwilę i ruszyłem w stronę drzwi, ale po drodze rzuciłem okiem przez szybę na parkiet hali sportowej i trochę mnie zatkało. Trafiłem na trening naszych siatkarek ;) Skowrońskiej co prawda ewidentnie się nie chciało, ale przynajmniej wygląda nie gorzej niż w 2003r. Nacieszyłem oczy i podreptałem w stronę węglowodanów, z mocnym postanowieniem- następny "obóz treningowy" w Szczyrku na pewno muszę przemieszkać w COSie.

Dobra, pora coś zjeść, ale oczywiście nie mogło się obyć bez niespodzianek. Siedzę sobie spokojnie w jakiejś klimatycznej knajpce w centrum Szczyrku, popijając sok pomarańczowy w oczekiwaniu na lasagne, aż tu nagle słyszę za plecami swoje imię i nazwisko :D Odwracam się, a tam biegacze. To nie tak, że spodziewałem się chińskich turystów (ci siedzieli obok mnie), ale trochę byłem tym wszystkim zaskoczony. Okazało się, że była to para napieraczy z którymi miałem się spotkać na sobotnim treningu, a Pani Napieracz czytała ze smartfona listę obecności i akurat trafiła na mnie. Swój swojego znajdzie wszędzie ;)

Po moim powrocie do pokoju, w miejscu w którym chwilę wcześniej wciągałem płaty makaronu, ktoś urządził pokaz fajerwerków. Coś mi mówi, że to już nie miało nic wspólnego z moją obecnością tam. 

Sobotni trening w końcu był okazją do jakiejś większej socjalizacji. Większa socjalizacja w moim przypadku wciąż nie oznacza, że sam się do kogoś odzywam, ale przynajmniej mam do kogo w razie potrzeby, co buduje mój wewnętrzny komfort. Było bardzo fajnie! Przepiękna pogoda, przepiękne widoki, czego chcieć więcej? 








Miało być 30, było 30 z lekkim bonusem. 1635 D+ w naprawdę mocnym towarzystwie (z tegorocznymi Finiszerami Grani Tatr i UTMB) i można wracać na kwaterę. Po drodze wstępujemy jeszcze do sklepu i opijamy udaną pohasówkę czymś zimnym, gazowanym i w zielonej butelce. Wieczorem znów ktoś urządza pokaz fajerwerków- Szczyrk zaczyna coraz wyraźniej przedstawiać się jako stan umysłu.

Wnioski końcowe (uprzedzam że nikomu do niczego się nie przydadzą):

1. Nigdy więcej nie jadę nigdzie sam na dłużej niż jeden dzień. Muszę mieć do kogo otworzyć mordę bo inaczej wariuję. Nawet jeśli do nikogo nie otwierałbym mordy, i tak bym zwariował. Nigdy więcej.

2. Zajebiście szybko się regenerowałem. Nie wiem czy to shake regeneracyjny z etixxa tak działał czy co, ale mogłem zapomnieć o DOMS. Na drugi dzień po mocnej pohasówce czułem się jakby nie było mocnej pohasówki. Tak to ja mogę trenować!

3. W Beskidach da się zrobić trening/wyścig z tatrzańskimi przewyższeniami. Uwierzcie, da się.

4. Coś tu miało być, ale zapomniałem. Najwyżej zrobię update.


Czwartek: http://www.movescount.com/moves/move76442006
Piątek: http://www.movescount.com/moves/move76442062
Sobota: http://www.movescount.com/moves/move76442132

niedziela, 30 sierpnia 2015

Sunshine Reggae

Stare chińskie przysłowie mówi: 中暑 (pol. "jeśli nie czujesz się stuprocentowo zdrowy, a na polu jest piekło, za cholerę nie wychodź na długie wybieganie... tym bardziej w południe").

Sport to zdrowie, mówili. Owszem, ale jeśli przestrzegamy kilku zdroworozsądkowych zasad, czego dziś udało mi się nie wykonać. Nie mogąc cierpliwie zaczekać aż wyzdrowieję, postanowiłem trochę się poruszać. To ruszyłem, tak o:
Ciężko było kurde. Piekło piekłem, ale osłabiony chorobą organizm źle zniósł truchtanie w takich warunkach. W zasadzie źle zniósłby truchtanie w każdych warunkach. Gdyby nie był osłabiony chorobą, i tak źle zniósłby truchtanie w takich warunkach :P

No dobra, ale nieco precyzyjniej. Nigdy przedtem (a w różnych warunkach i stanach biegałem) nie doświadczyłem takiej częstotliwości przechodzenia do marszu (a niekiedy i zatrzymywania się) jak dziś. W Turawie zrobiłem sobie dłuższą, bo aż kilkuminutową przerwę. Kupiłem puszkę coli i loda. Siadłem przed sklepem żeby dojść do siebie- do oczu momentalnie napłynęła sól (dżizas, szczypało) a do gardła spłynęło mi bardzo dużo czegoś, o czym nie chcecie czytać. Ale! Jak już wstałem i ruszyłem, poczułem się o niebo lepiej. Noga jakoś podawała i doczłapałem do Justyny, smażącej się nad jeziorem. Rozciąganko, schłodzenie nóg w wodzie, uzupełnienie płynów i gleba na ręcznik, z książką, w cieniu. Ale no jakoś tak nieswojo, coś nie gra, głowa pobolewa. Zebrałem się z ręcznika, chciałem się przejść w cieniu, ale daleko nie zaszedłem. Siadłem na murku kilka metrów dalej, po chwili już nań leżałem; zainteresowała się mną nawet policja :D Przez kilka minut wyglądało to rzeczywiście dość kiepsko. Widziałem jak przez mgłę, kręciło się w głowie, serce zaczęło walić bardzo szybko a mi było słabo i niedobrze. Niektórzy chyba mówią na to udar cieplny.

Także no, ku przestrodze. Teraz powoli dochodzę do siebie. Człowiek uczy się na błędach, największym było dziś wyjście na trening, choć można powiedzieć że najlepiej czułem się właśnie tuż po jego zakończeniu. Ale już kilkanaście minut później byłem niemal pewien, że skończę w karetce. No i jeszcze jeden "drobny" szczegół- zazwyczaj na długie treningi w wysokiej temperaturze zabieram tabletki HydroSalt i MagneUp. Dziś wyjątkowo nie zabrałem, po prostu. To było mega głupie z mojej strony. Na do widzenia zdjęcie soli, która się ze mnie wytrąciła przez te 2h (w tle plecak). Biegajcie z głową, proszę.

PS Cholerne gratulacje dla Ivo, Bartka, Kamila i Piotrka- Finiszerów UTMB, najbardziej prestiżowego górskiego ultra we wszechświecie. SZACUN PANOWIE!!! Ja na razie wciąż marzę ;)

wtorek, 18 sierpnia 2015

Tatry, czyli trochę bardziej sky- niż -running

Jest takie stare, chińskie przysłowie- Koń bez Rydwanu może wszystko, zaś Rydwan bez Konia nie zajedzie nawet nad Morskie Oko.

Osiem lat temu, dziennikarze jednego z internetowych serwisów sportowych, w pełen humoru sposób relacjonowali Igrzyska Olimpijskie w Pekinie. Przecinali wówczas relację tekstową zdjęciami w przekonaniu, że "zdjęcie wyraża więcej niż tysiąc słów". Dziś zamiast słów, garść zdjęć z minionego weekendu. Treningi w Tatrach to jednak inna bajka, inny wymiar biegania. Niby też góry, ale jednak piękniejsze, bardziej wymagające, trudniejsze technicznie. Każdy krok może się okazać tym ostatnim, każdy strumień może być wybawieniem w obliczu odwodnienia (kiedy na Kasprowym chcą 6zł za 0,5l wody), a każdy idiota na szlaku... no cóż, pozostanie idiotą na szlaku. Nie mamy na to wpływu.

Zatem rzućcie okiem na kilka szybkich, nieprofesjonalnych strzałów z miejsc, w których działo się dobrze. A Bóg widział, że działo się dobrze, hej!



















Także tego, niby spompowałem się tam konkretnie, a jednak już w pociągu powrotnym roznosiła mnie motywacja, a we łbie snuły się wizje MdS, UTMB i innych Spartathlonów. Fajnie jest mieć marzenia. Fajnie było wrócić w Tatry i przekonać się, że wybrało się dobrą ścieżkę. Może czasem ostro pod górę, może czasem ciężko i sił brak, ale gdzieś tam wysoko jest Szczyt, na który każdy może się wdrapać, jeśli tylko wystarczająco tego chce.