poniedziałek, 25 lipca 2016

Z rodziną, jak w domu. Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich 2016.

Jest takie stare, chińskie przysłowie: 不为同一稻田输入两次 (nie wchodzi się dwa razy na to samo pole ryżowe). Jest takie pole, na które wszedłem już czwarty raz. I nie żałuję. Oto kilka jak zawsze subiektywnych słów z imprezy, którą polecam każdemu, bez względu na poziom wytrenowania, orientację seksualną, czy poziom sympatii do PiSu.

Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich jest dla mnie wydarzeniem szczególnym. W sumie nie wiem czemu, tak mi się kiedyś pomyślało i trwam w tym konsekwentnie. Zaliczyłem wszystkie cztery edycje, ale dopiero na tegorocznej zebrało się tam cholernie dużo biegowych znajomych, co jeszcze bardziej umocniło mnie w przekonaniu że "jestem u siebie".

Pierwotnie chciałem wystartować na dystansie 68km, ale byłoby to moje trzecie ultra w ciągu 4 tygodni, więc ultra-debilizm zredukowałem to nieco mniejszego debilizmu i przepisałem się na maraton, mając w nogach wspomniane dwie ultra-ściganki, na których swoją drogą dostałem mocno w dupę (nie żebym nie lubił). Przed wyjazdem sprawdziłem jeszcze na enduhubie wyniki moich przyszłych rywali w kategorii M20 i z nadzieją udałem się na zwiedzanie londyńskich ścieżek. Aa nie, sorry, nie ma takiego miasta jak Londyn...


Do auta zapakował się z nami jeszcze Paweł (68km), Dominika (21km) i Adam, choć na miejscu czekała już cała masa znajomych, z których część spotkaliśmy jeszcze zanim doszliśmy do biura zawodów. Obowiązkowo musieliśmy też odwiedzić kingrunnerowych wariatów, ale Miki i Rossi zwabili tylu ciekawskich biegaczy do stoiska, że dobre 10min czekaliśmy na swoją kolej ;)

Sobota zapowiadała się dość ciepła, więc piątkowy wieczór postanowiliśmy spożytkować na zabiegi hydratacyjne. Odbijając się po drodze od bardzo wielu par drzwi, trafiliśmy w końcu do jakiegoś ośrodka rehabilitacyjnego (?) z muzyką na żywo, paskudnym piwem i barmanką mówiącą na pokale "szklaneczki". Jeśli jeszcze kiedyś tam wrócę, to tylko po to żeby zarobić na Maraton Piasków oddając się bogatym kuracjuszkom za duże pieniądze. No nic, nie ma znaczenia gdzie, ważne z kim - czas mijał przyjemnie i strasznie się cieszyłem że biegnę tylko maraton, a nie jakieś tam ultra ze startem o niehumanitarnej godzinie, fuj. W międzyczasie zupełnie przypadkowo dociera do nas Ania, oraz nieco mniej przypadkowo - Lidzia i kuzyn Dominiki. Dociera do nas też odgłos zamykanych drzwi, co było równoznaczne z odcięciem dopływu piwa. To z kolei oznaczało, że pora udać się na spoczynek przed Wielkim Dniem Próby.

Jak interpretować fakt, że prawie wszyscy znani nam opolscy biegacze postanowili spać na polu namiotowym? Czy to ja taki wygodny (po raz czwarty postanowiliśmy zainstalować się w "Szarotce"), czy z resztą coś nie tak? Budzę się w momencie w którym masa ludzi na trasie Ultra Trail próbuje sobie przypomnieć jak się nazywają i czy aby na pewno wzięli NRCtkę. Zwykle o tej porze też dymam już na szlaku którąś godzinę, ale tym razem start o 11:00, więc jestem w nieco lepszej sytuacji, bo snu więcej i w ogóle.

Wciągam kromkę chleba z pasztetem i ze trzy łyżeczki owsianki, ładuję żele i fiolki z magnezem do nowych spodenek (elastyczne kieszenie w szerokim pasie to przegenialny patent Salomona, wzorowo skopiowany w 7x tańszych gaciach Kalenji), napełniam cycka wygazowaną mineralką z domieszką niewygazowanej mineralki o smaku cytrynowym i ruszam na start.


Gdyby decydowała wartość sprzętu biegowego, prawdopodobnie nie wpuściliby mnie do strefy startu. Wszędzie standardowo roi się od ciuszków i plecaków za dużoset złotych, i choć te nie biegają, to wpływają na komfort, a ten z kolei prawdopodobnie wpływa na rezultat ;) Ja nie zabrałem plecaka ani nawet pasa, postawiłem wszystko na jedną kartę i wobec braku wymyślnego wyposażenia obowiązkowego w regulaminie, ograniczyłem się do softflaska trzymanego w łapie przez cały bieg.


Jak się później okazało, była to głupota.

Przesuwając się w tym tłumie kozaków w stronę czoła stawki (to zawsze idzie łatwiej jak stoją, niż jak biegną), docieram w końcu do VerySpecialGuest tej edycji DFBG. Tófol Castanyer to drobniutki Hiszpan, który dwa lata temu na UTMB (takie Igrzyska Olimpijskie dla ultrasów, biegnie się 170km przez trzy kraje, dymając prawie 10km w pionie) dał się obiegać tylko jednemu zawodnikowi. Szkoda że linia startu to jedyna okazja żeby stać ramię w ramię z tym małym czarodziejem z Majorki. Ale któż mi zabroni marzyć ;)

START

I tu zaczynają się dziać bardzo dziwne rzeczy. Przede wszystkim, co jeszcze nigdy mi się nie zdarzyło, atmosfera wydarzenia uderza mnie już na pierwszych metrach. Kręci w nosie na całego, choć zwykle wzruszam się dopiero na ostatnich kilometrach. Druga sprawa - mam wrażenie, że ruszyliśmy strasznie wolno. Tzn mam przed sobą grupę 10-15 biegaczy, którzy nie znikają, jak to zwykle bywa, zaraz za pierwszym zakrętem, tylko kilkaset metrów lecimy stosunkowo blisko siebie, mimo że początek truchtam dość spokojnie. Dopiero wbiegając w las, tracę z oczu Tófola (wiem że to brzmi jakbym próbował się z nim ścigać; przepraszam, to niechcący), a stawka delikatnie się rozciąga. Kolejna rzecz - jak już nieco się rozbujaliśmy, podejrzanie długo cisnę naprawdę mocno i o dziwo nie puchnę po kilometrze czy dwóch, pełna kontrola, czuję się naprawdę dobrze jak na mnie. To tyle jeśli chodzi o analizę wydarzeń na pierwszych kilometrach.


No dobra, skoro już nieco się rozkręciłem, wypadałoby to ustabilizować i czasem nie zacząć gubić pozycji. Mam to szczęście, że trafiam na świetnego zająca z mojej kategorii, który słysząc na plecach mój oddech, bardzo długo trzyma solidne tempo. Około 9.km nie wyrabia na zakręcie i po drobnym uślizgu robi mi miejsce i puszcza przodem, choć próbuję być uczciwy i czekam aż się pozbiera. Chwilę później nieco zostaje, a ja (już bez zająca) docieram do pierwszego punktu. Na Przełęczy Lądeckiej spędzam jakieś 5-10 sekund, czyli tyle ile trwa uzupełnienie cycka po gwizdek i polanie karku wodą z baniaka.


Zbliżając się do szczytu Borówkowej, zaczynamy mijać coraz więcej ultrasów z dystansu 68km. Zbieg z Borówkowej jest bardzo charakterystycznym elementem trasy, który pamiętam doskonale z poprzednich startów. Jest długi, bardzo szybki i można sporo odrobić lecąc na wariata. I przy okazji spektakularnie rozpieprzyć sobie kolano, co udało mi się 2 lata temu. Jedyną wadą tego downhillu jest to... że zaraz za nim, zaczyna się prze#ebana kiepa na Jawornik! Podejście, na którym ZAWSZE do tej pory przynajmniej raz musiałem przystanąć. Tym razem jednak nie mogę sobie pozwolić na takie wygody, trzeba dymać bo daleko przede mną widzę kogoś, kogo można obiegać. A skoro już go prawie dogoniłem, to przecież nie odpuszczę tak po prostu, no nie? Szybki wspin na pieprzony Jawornik (w dodatku to jest ten Mały, na Wielki będziemy się wdrapywać za jakieś 5km) i można zacząć zbieg na punkt do Złotego Stoku. Po drodze jeszcze mała kiepka zwana Kikoł, gdzie doganiam w końcu tego twardziela. Okazuje się jeszcze lepszym zającem niż poprzedni, holuje mnie od teraz niemal już do samego Orłowca, w dodatku fajnie się gada no i nie trzeba się ścigać bo gościu jest "o krok od śmierci"... czyli w kategorii M40 :D




W Złotym Stoku, ku mojemu zaskoczeniu, zjawia się Justyna z Lidzią, ale niestety szybko załatwiam punkt i lecę dalej, niechętny do pozowania do zdjęć. Na wyjściu z punktu dochodzę zgubionego chwilę wcześniej zająca. Kilometr później doganiamy Pawła, który to dzielnie mierzy się z dystansem Siksti-Ejt. Grożę mu, że powiem trenerowi, że maszeruje zamiast biec ;) Lecimy pod górę dość mocno (jak na "pod górę") ale po kilku kilometrach coś tak jakby słabiej, tak jakby awaria. W końcu, ku*wa, przyszedł. Dawnośmy się nie widzieli.

Kryzys.

Ciężko, mega ciężko. Nogi z waty i straszna niemoc, ale idę, choć koślawo i siłą SamNieWiemCzego. Wciągam żela z kofeiną i liczę na cud, choć wiem że ostatnie kilometry były na tyle mocne, że raczej prędko nikt nas nie dogoni. Trochę podchodzę, trochę podbiegam, ale wkładam w to potwornie dużo wysiłku. Gdybym w dupie miał (za chwilę zacznę mieć w dupie, ale jeszcze wtedy o tym nie wiedziałem) miejsce w wiekowej, to pewnie w ogóle bym sobie siadł i przemyślał życie na nowo. Ale nie można być miętkim, więc coś tam się toczę.

Na ostatniej prostej pod górę, na szczyt Wielkiego Jawornika, doganiam najpierw jakiegoś mocarza z UT, a potem wspomnianego pacera. To cieszy, choć nogi mam wciąż słabe jak ogon śledzia po sztormie. Żeby było ciekawiej, jestem zajebiście odwodniony, no bo po co mi więcej niż pół litra na 12km górskiego maratonu w środku lipca? Jakby to powiedział Tomek Hajto - "to są właśnie te detale...".

I taki wyschnięty i bez mocy, zaczynam się staczać w dół, do Orłowca. Do upragnionego Orłowca, gdzie co roku nabieram nowych sił na ostatni, najgorszy etap. Tylko, cholera, coś pobolewa brzuch. Źle się zbiega, cały czas bardzo się męczę, choć troszkę sił wróciło po żelu. Lecimy przez chwilę we trójkę, bo dogonił nas ziomeczek w plecaku Gravela, z którym tnę się od samego startu. Ale teraz poszedł do Orłowca jak petarda, więc w myślach dodaję sobie jedną pozycję (a że z mordy był nie-aż-taki-najstarszy, to jest ryzyko, że właśnie przestawił mnie w M20).

Omatkomatkomatkooooo ORŁOWIEC!!!

Kto by pomyślał, że na jednym punkcie będą trzy podpunkty z wodą. Jeden z wodą do polewania rąk, drugi z wodą do polewania czerepu, trzeci z wodą do polewania w gardło. Korzystam z każdego, szczęśliwy jakbym korzystał z kolejnych witryn w Dzielnicy Czerwonych Latarni. Ponadto wypijam potężne ilości coli, którą prawie zwracam w tej samej chwili. Na wszelki wypadek uciekam szybko z punktu, bo bojler mam niebezpiecznie nabity po takich ilościach odrdzewiacza. 

Na wyjściu mijam jeszcze kilku samobójców z dystansu 68km i marszotruchtem robię wysokość, zmierzając na ostatnie przełamanie tego dnia. Odcinek z Orłowca do Lądka jest w moim mniemaniu paskudny. Strasznie się ciągnie, a finalna asfaltowa bezdrzewna ekspozycja, w połączeniu z gwarantowanym na DFBG lipcowym "ciepełkiem", zapewniają prze*ebany termoobieg i przysmażenie mózgu na ostatniej piątce. Ale w myśl zasady: cierpienie zwalczaj... jeszcze większym cierpieniem, zaczyna się dziać ze mną coś bardzo niedobrego. I wcale nie jestem zafascynowany faktem, że spotyka mnie to pierwszy raz w życiu.

Kiedy już smutnym szutrem wdrapuję się na "szczyt" i pozostaje tylko finalny zbieg, zaczynam odczuwać ból mięśni. Coraz ostrzejszy ból mięśni przy zbieganiu, gdzieś tam w brzuchu, a niedługo później również z tyłu, przy plecach. Z czasem robi się tak nieznośny, że zbiegać się, ku**amać, nie da. Jeszcze nigdy bęben nie bolał mnie jednocześnie z przodu i z tyłu (sic!), w dodatku tak mocno, że w dupie mam kto mnie wyprzedza i który będę.

Próbuję oddychać przeponą i wypłaszczyć krok. W międzyczasie jakiś (na oko prawie 2x starszy ode mnie) biegacz, mija mnie jak tyczkę i znika za pierwszym winklem. Meta niby niedaleko, ale cholernie cierpię. W dodatku nie mam pojęcia który jestem, a jakoś tak głupio wyciągnąć teraz telefon i sprawdzać własną pozycję. Spieprzać trzeba i tyle.

Truchtam, wkładając w to maksimum wysiłku. Doświadczam jakiegoś apogeum dyskomfortu na kilku płaszczyznach, bo oczywiście lecę przez Lutynię. A w Lutyni, jak powszechnie wiadomo, leci się asfaltówką bez cienia (nadziei, huehue). Tylko utrzymać ten świński trucht. Jeszcze 3 kilometry, jeszcze 2, jeszcze... uff, już Lądek, dzięki Bogu.

Drugi raz w życiu jestem tak osłabiony na ostatnich kilometrach, że nie mam sił na żadne subsprinterskie wariacje na finiszu. Se truchtam po prostu, ale oklaski działają bardzo przeciwbólowo. Marian z Danielem stają mi niemal na drodze, głośno dopingując, co jest bez wątpienia bardzo miłym doświadczeniem. Na mecie Kokot uświadamia mnie po co się tak styrałem - jestem drugi w M20, czyli mój malutki celik zrealizowany, bo pudło w kategorii miało być.


W tym momencie z cholerną ulgą wracam do strefy komfortu. Już nie muszę biec, gonić, uciekać. Mogę się zatrzymać. Mogę napić się WSZYSTKIEGO. Przestaję cierpieć. Jestem:
1) szczęśliwy, że to już koniec
2) zadowolony, że w swojej kategorii odstawiłem po drodze wszystkich wariatów poza jednym

Chyba ktoś tutaj zajebiście dobrze pomyślał, lokalizując metę zaraz przy dupnym trawniku i fontannie. Ładuję się do niej bez chwili wahania i siedzę tam długo, polewając sobie wodą wszystkie członki. Wszystkie. Jest mega przyjemnie.


Po chwili dołącza do mnie Dominika, która członków ma trochę mniej, ale i tak pokazała jaja, bo bezproblemowo ogarnęła półmaraton (ja w jej wieku nawet nie znałem tego słowa). Przychodzi też do nas Ivo w słynnej we wszechświecie kamizelce finiszera UTMB, od której woda w fontannie zamienia się w piwo, a lądeckie matki chowają swoje córki (Ivo ogarnął pudło w M20, a za rok ogarnie w M30, a wtedy to córki schowają swoje matki). I tak przyjemnie mija czas, w oczekiwaniu na naszego pomarańczowego ultrasa - Pablo CaStanię.


Starym zwyczajem rozbieram się do samych gaci i chłonę lokalne słońce, które teraz nagle przeszło na moją stronę mocy. Po dłuższej chwili nadciąga najsłynniejszy kenijski pacer z Ozimka, a zaraz za nim leci Paweł, kończąc z ulgą swoje trzecie ultra (swoją drogą "ULTRA" brzmi bardzo podobnie do "ULGA", przypadek?). Niedługo później swój pierwszy górski maraton kończy Iza, moja partnerka z Rzeźnika. Można powiedzieć, że znajomi w komplecie dotarli do swoich met, zatem można iść pod prysznic i spożyć jakiś zasłużony cheat meal. A potem drugi. I w sumie też trzeci.

Nie będę marudził, jestem zadowolony z pudła i nieźle cierpiałem, próbując się na nie wdrapać. Ku mojemu zaskoczeniu, odcięło mnie dopiero po 25km, które zresztą przeleciałem całkiem mocno i równo. Końcówka to niby Klasyczny Lądecki Piekarnik, ale wzbogacony na zbiegu jakże ostrym bólem mięśni, generującym jakże ostre reakcje werbalne.


Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich jak zwykle okazał się trafionym pomysłem na letni, górski akcent. Jednak tegoroczna edycja była wyjątkowa. Nawet gdyby członki rozdwoiły mi się od polewania wodą z uzdrowiskowej fontanny, nie starczyłoby mi palców żeby zliczyć znajomych, którzy postanowili wybrać się na DFBG w tym roku. Niesamowita sprawa, co to będzie za rok :)

Wielkie Gratulacje dla wszystkich Biegaczy, a w szczególności dla tych, których znam osobiście. W takim towarzystwie czuję się jak u siebie i nie ma w tym krzty przesadyzmu.Tak chce się spędzać weekend. No i jak zwykle ci niesamowici Wolontariusze! Gdyby Panie w urzędach obsługiwały nas tak szybko jak Oni na punktach... ;)


Za rok raczej na pewno Ultra Trail, a później już chyba pozostanie pójść w konkrety i Siedmiokrotne Szczytowanie (dziesięciominutowa owacja na stojąco narobiła mi smaka!). 

A później, jak już wyjdę ze szpitala, dokończyć 119-centymetrowy model Titanica i zasadzić jakieś drzewo...


PS 
Ciekawostka - ta Panna na pudle koło mnie ma 19 lat i debiutowała w maratonie. Cholernie mocna bestia, jeszcze będzie o niej głośno.

PS2
Specjalne dzięki dla Mariusza, który na mecie podawał mi masowo kubeczki ze wszystkim ("to są właśnie te detale..."). Wolo level expert, choć izo od etixxa jest przepaskudne! Chyba że to nie było izo od etixxa.

poniedziałek, 11 lipca 2016

Get ultra or die tryin. Od Beskidów po Bałtyk, czyli przewodnik jak nie biegać.

1. Nigdy, przenigdy nie łączcie startu w biegu ultra z pijackim weekendem w górach.
2. Nigdy, przenigdy nie biegajcie dwóch ultra w odstępie dwóch tygodni.

Na dwóch powyższych refleksjach chciałbym oprzeć relację z tego, co działo się przez ostatnie dwa tygodnie w biegowym świecie. Moim biegowym świecie. Do notki opisującej start sprzed dwóch tygodni, zabieram się... od dwóch tygodni, bezskutecznie, więc mając po wczorajszym TriCity Trail trochę więcej treści do wyplucia, w końcu wypadałoby coś napisać. 

Prologiem do wczorajszych wydarzeń był z pewnością Bieg Dookoła Doliny Wisły, w którym wystartowałem po dwóch nieprzespanych nocach (mam na to świadków), co w zestawieniu z alkoholem i niezbyt optymistycznie nastrajającą wizytą u kardiologa, wlało nieco obaw w moje, nomen omen, serce.

Tak, 26. czerwca sprawy przybrały obrót ze wszech miar wyjątkowy. Zebrałem się na ten bieg, pomimo cholernie niesprzyjających okoliczności i bardzo odmiennego stanu świadomości spowodowanego poważnym deficytem snu. Gdybym tego nie zrobił, nigdy bym sobie tego nie wybaczył (ej no, absurdalnie tani bieg, poprowadzony głównymi szczytami mojego ukochanego Beskidu Śląskiego - ja nie wystartuję?!). Dodatkowo pęka mi łeb, więc dzwonię do Mateusza, który to czekał już na starcie, z prośbą o załatwienie jakiegoś ibupromu. Docieram spóźniony, toteż grupa rusza na moich oczach; Mateusz w ostatniej chwili przekazuje mi tabletkę w biegu, a ja udaję się do biura po numer startowy. No i gonię, bo co mi pozostaje. 


Należy w tym miejscu dodać, że gdyby nie tabletka przeciwbólowa, zawróciłbym po kilkuset metrach. DZIĘKI MATEUSZ. Gdyby nie Twoja pomoc, ominęłoby mnie wszystko to, co zaraz opiszę, a były to doświadczenia bezcenne.

Mozolnie odrabiam stracone na starcie pozycje, jadąc jednak cały czas na zaciągniętym ręcznym, żeby czasem serce nie zaczęło świrować. Poza tym jest bardzo ciepło i duszno, więc warunki takie se, ale naparzać trzeba. 

I w zasadzie podaruję Wam i sobie szczegółowy opis całego biegu, a skupię się na jednym tylko fragmencie, choć niestety bez zdjęć. Podejście na Baranią Górę było długie i ciężkie, coraz bardziej odczuwałem zmęczenie i niewyspanie, a droga zdawała się nie mieć końca - wyglądało to dość słabo.  Dobra, wracam na czas teraźniejszy.

Tuż przed samym szczytem robi się bardzo ciemno, a gdzieś od północnego wschodu dają się słyszeć grzmoty. Rześka aura pomaga przetrwać, a ja próbuję się zachwycać baśniowym przez moment widokiem ścieżki skąpanej w ciemnościach i mgle, mimo pory raczej środkodniowej. Nagle przez szlak, tuż przed moim nosem, przelatują... chmurki :D Bez względu na to czy to halucynacje, czy rzeczywistość - zaczyna dziać się coś złego i niepokojącego. Gdy chwilę później docieram na szczyt Baraniej Góry, w jednej chwili zrywa się ulewny deszcz i gradobicie, a wkoło mnie zaczynają błyskać pioruny. Brakuje tylko Thora. I naprawdę, naprawdę boję się o swoje życie.

Najwyższy punkt na trasie, pełna ekspozycja. Nie ma gdzie się schować. Trzeba po prostu zapierdalać, jak najszybciej, jak najniżej. Tyle że szlak zamienił się w jednej chwili w potok, więc w tej dyskotece wyładowań atmosferycznych lecę po kostki (a momentami i po łydkę) w błotnistej wodzie, zapominając zupełnie że nieprzespane noce blablabla serce blablabla zmęczenie blablabla.

Jest to z pewnością doświadczenie, którego nigdy nie zapomnę, a które zakończyło się dla mnie w sposób niezwykle szczęśliwy. Bo żyję :D 


Z rzeczy godnych podkreślenia - nigdy przedtem nie zdarzyło mi się nie mieć sił na mocny finisz. Tutaj było smutne tuptanie przez Ustroń, totalnie bez mocy i rezerwy. Z kwestii czysto formalnych - wygrał Wojtek Probst, dokładając drugiemu na mecie... godzinę. Ja zameldowałem się na 19. pozycji z czasem 8h27min. Zawody ukończyło 59 osób, choć z tego co pamiętam, pierwotnie zapisanych było dużo więcej.

***2 weeks later***

Justyna uparła się na weekend nad morzem, więc jak tylko zatwierdziliśmy termin, zacząłem szukać biegu. Dziwnym trafem, znalazłem bieg ultra - TriCity Trail z Gdańska do Wejherowa, krętymi ścieżkami Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego. No i trzeba było się zapisać, bo bym sobie nie wybaczył. W zasadzie ten start miałem opłacony jeszcze zanim znaleźliśmy kwaterę. Najważniejsze - dobrze wypocząć między tymi dwoma wyścigami.

Dzień przed startem udajemy się do "tego miasta na W." na odprawę, odbiór pakietu i pokaz filmu o Piotrku Dymusie, najbardziej znanym i cenionym we wszechświecie fotografie ultrasów. W kuluarach zamieniam kilka zdań z gwiazdą wieczoru, próbując namówić Piotra na focenie PagóRa 2017. 


Na powrocie zahaczamy jeszcze o żabkę i kupujemy środki nasenne, czyli lupulinę zamkniętą w półlitrowej butelce. 


Mając całe 3h na sen, i tak budzę się jakoś w środku, trochę poddenerwowany tym co mnie czeka. Debiutancko zamawiam taksówkę przez aplikację mytaxi i zbieram się do wyjścia. Do mieszknia wracam jeszcze kilka razy, po rzeczy bardzo ważne, o których z jakiegoś powodu zapominam. Wymieniamy się historiami życia z panem taksówkarzem, po czym docieramy na start, a mi pozostaje w głowie mądrość życiowa z tej podróży - "raz na jakiś czas trzeba jednak klepnąć kobietę w tyłek, bo pójdzie do innego". 

No to co, pora ruszać :) Zaczynam trochę za szybko, pierwszy etap kręcę sporo poniżej 6'00 co może okazać się strzałem w kolano, ale grupa niesie. Biegnie się dobrze, choć trzeba myśleć perspektywicznie. Pierwszego punktu kompletnie nie pamiętam, pamiętam jedynie że tuż za nim (19km) zaczęły się problemy. Moc ulatuje z nóg i boję się, że to pokłosie Beskidów. Na kolejnych kilometrach nic lepiej, więc smutne człapanie i próby siadania komuś na kole i tak przez 20km (sic!) aż do połowy dystansu, gdzie na względnie płaskim odcinku formuje się nas chyba 5-osobowa grupka. 


Przez chwilę ciągniemy razem, ale postanawiam zaryzykować i odstawiam chłopaków na łagodnym podbiegu. Chwilę później Pani na punkcie sędziowskim mówi mi, że jestem jakoś na 32. miejscu. To zdecydowanie poniżej moich oczekiwań, więc trzeba powoli zacząć myśleć o zdobywaniu pozycji, a 40. kilometr to już ten etap, na którym następuje weryfikacja kto jest dobrze przygotowany wytrzymałościowo do takiego dystansu. Zatem z mocnym postanowieniem połknięcia paru napieraczy, wskakuję na fajne tempo i lecę ku Damianowi, który to czekał na mnie na punkcie na 55. kilometrze.


Raz na jakiś czas udaje się kogoś dopaść i odstawić, ale nagle wpadam w straszną lukę między zawodnikami. Mimo mocnego tempa, bardzo długo nie widzę nikogo przed sobą. To demotywuje, ale wiem że utrzymując taki rytm, prędzej czy później na kogoś wpadnę. Na kilka kilometrów przed punktem, na piekielnie stromej kiepie, zauważam dwóch gości... a że na podbiegach/podejściach tego dnia bardzo mocno nadrabiam, cierpliwie wdrapuję się na górę, gdzie połykam wspomnianych napieraczy i lecę mocno w stronę Damiana.

Jak tylko mój pacer zauważa pomarańczową koszulkę, zrywa się po plecak, a niesamowita ekipa z Kaszubskiej Poniewierki (obsługująca punkt na 55. kilometrze) serwisuje mnie błyskawicznie i możemy lecieć dalej w romantycznym duecie, tym bardziej że ewidentnie wróciła moc w kopytach :)


Na wyjściu z punktu doganiam mocnego Niemca, z którym wcześniej ciąłem się wielokrotnie, a który umie powiedzieć ładną polszczyzną "uwaga", "dziękuję" i "poproszę jajko i boczek". Cały czas lecimy pod górę, więc Damian musi mnie trochę hamować, żebym za bardzo nie przyświrował. Strasznie zależy mi na wskoczeniu do drugiej dziesiątki (wówczas byłem 26.), więc szarżuję na kolejnych, byle tylko zdobyć pozycję, a potem ją utrzymać. 

Niepokojąco łatwo odstawiam jeszcze kilku mocarzy i wspinam się na 19. miejsce,by zaraz potem, zgodnie z oczekiwaniami, momentalnie spuchnąć. Ten pościg kosztował naprawdę sporo sił, ale jestem szczęśliwy, że w ogóle je znalazłem. Teraz rola Damiana okazuje się bezcenna - pomaga mi uciekać przed tymi, których przed chwilą wyprzedziłem. Jestem trochę rozsypany, choć ten moment kiedy do mety zostaje już tylko "-naście", to zawsze jakaś ulga.

W okolicach 65. kilometra najpierw mijamy zawodnika, który jeszcze chwilę temu elegancko skontrował mój atak, a teraz już tylko idzie i pyta nas o zamrażacz. Chwilę później, na szczycie ostrej kiepy doganiamy gościa którego męczą tak permanentne torsje, że już nawet przestał się zatrzymywać, tylko rzyga w marszu. Mniej więcej w tym samym momencie, przyczajony w krzakach Piotrek Dymus, cyka mu piękne profilowe. 

W wielkich męczarniach i bardzo ciężkim krokiem docieramy do ostatniej żywieniówki, gdzie zjadam Bardzo Wiele Kawałków Arbuza i wypijam Bardzo Wiele Kubków Pepsi, co przypłacam utratą pozycji na rzecz mega mocnego harpagana. Chłop w jednym momencie rusza z punktu piekielnie mocno, więc ruszamy w pogoń. Ostatnie 8km. Tempo mocniejsze niż kiedykolwiek tego dnia, a i tak gościu nie chce dać się złamać. Mało tego, po kilku kilometrach odstawia mnie jeszcze bardziej i znika gdzieś za winklem. Należy mu się, nawet nie próbuję gonić...

Damian regularnie na mnie pokrzykuje (nie mogę tego cytować, moja mama to czyta), pilnując równego tempa, podając mi co chwilę dystans do mety i zerkając na tyły, bo na punkcie dorwał nas jeszcze jeden świr, jednak nie utrzymał rytmu na wyjściu. Najbardziej ciągnie się ostatni kilometr, ale jakoś udaje się dobiec na własnych nogach do mety mojej 11. ultra-przygody.


Pary starczyło na 17. miejsce na 140 startujących. Czas 8:28:46, co ciekawe dwa tygodnie temu w Beskidach miałem... 8:27:46. Wielkie dzięki dla Damiana za zajebiste zającowanie na ostatnich 25 kilometrach! Aaa, drewniany medal cięty z pnia + podium cięte z pnia + kominy od 4fun w pakiecie... cóż, wzorują się na PagóRze ;)


Teraz chwila odpoczynku od ultra z przerwą na dwa maratony, ale już w październiku wpadnie zapewne gruba relacja z Łemko 150. Chyba że tam w końcu umrę, co nie jest wcale takie nieprawdopodobne. ALE, jak mówi stare chińskie przysłowie - lepiej umrzeć, robiąc coś co się kocha, niż umrzeć, nie robiąc nic. 
(nic głębszego nie przyszło mi do głowy)


PS
Fota z dedykacją dla Marcina Chabowskiego, który nie dalej jak wczoraj napisał coś, co bardzo pasuje do sytuacji. Pozwolę sobie wyrwać z kontekstu i zacytować: "bunkrów nie ma, ale też jest zajebiście", uważam mój występ za bardzo dobry.

Ja może nie mam powodów, by uważać swój występ za bardzo dobry, ale świadomość włożonego wysiłku i efekt końcowy nie pozwalają mi narzekać. A to z kolei, w moim przypadku, naprawdę duży sukces ;)