poniedziałek, 25 lipca 2016

Z rodziną, jak w domu. Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich 2016.

Jest takie stare, chińskie przysłowie: 不为同一稻田输入两次 (nie wchodzi się dwa razy na to samo pole ryżowe). Jest takie pole, na które wszedłem już czwarty raz. I nie żałuję. Oto kilka jak zawsze subiektywnych słów z imprezy, którą polecam każdemu, bez względu na poziom wytrenowania, orientację seksualną, czy poziom sympatii do PiSu.

Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich jest dla mnie wydarzeniem szczególnym. W sumie nie wiem czemu, tak mi się kiedyś pomyślało i trwam w tym konsekwentnie. Zaliczyłem wszystkie cztery edycje, ale dopiero na tegorocznej zebrało się tam cholernie dużo biegowych znajomych, co jeszcze bardziej umocniło mnie w przekonaniu że "jestem u siebie".

Pierwotnie chciałem wystartować na dystansie 68km, ale byłoby to moje trzecie ultra w ciągu 4 tygodni, więc ultra-debilizm zredukowałem to nieco mniejszego debilizmu i przepisałem się na maraton, mając w nogach wspomniane dwie ultra-ściganki, na których swoją drogą dostałem mocno w dupę (nie żebym nie lubił). Przed wyjazdem sprawdziłem jeszcze na enduhubie wyniki moich przyszłych rywali w kategorii M20 i z nadzieją udałem się na zwiedzanie londyńskich ścieżek. Aa nie, sorry, nie ma takiego miasta jak Londyn...


Do auta zapakował się z nami jeszcze Paweł (68km), Dominika (21km) i Adam, choć na miejscu czekała już cała masa znajomych, z których część spotkaliśmy jeszcze zanim doszliśmy do biura zawodów. Obowiązkowo musieliśmy też odwiedzić kingrunnerowych wariatów, ale Miki i Rossi zwabili tylu ciekawskich biegaczy do stoiska, że dobre 10min czekaliśmy na swoją kolej ;)

Sobota zapowiadała się dość ciepła, więc piątkowy wieczór postanowiliśmy spożytkować na zabiegi hydratacyjne. Odbijając się po drodze od bardzo wielu par drzwi, trafiliśmy w końcu do jakiegoś ośrodka rehabilitacyjnego (?) z muzyką na żywo, paskudnym piwem i barmanką mówiącą na pokale "szklaneczki". Jeśli jeszcze kiedyś tam wrócę, to tylko po to żeby zarobić na Maraton Piasków oddając się bogatym kuracjuszkom za duże pieniądze. No nic, nie ma znaczenia gdzie, ważne z kim - czas mijał przyjemnie i strasznie się cieszyłem że biegnę tylko maraton, a nie jakieś tam ultra ze startem o niehumanitarnej godzinie, fuj. W międzyczasie zupełnie przypadkowo dociera do nas Ania, oraz nieco mniej przypadkowo - Lidzia i kuzyn Dominiki. Dociera do nas też odgłos zamykanych drzwi, co było równoznaczne z odcięciem dopływu piwa. To z kolei oznaczało, że pora udać się na spoczynek przed Wielkim Dniem Próby.

Jak interpretować fakt, że prawie wszyscy znani nam opolscy biegacze postanowili spać na polu namiotowym? Czy to ja taki wygodny (po raz czwarty postanowiliśmy zainstalować się w "Szarotce"), czy z resztą coś nie tak? Budzę się w momencie w którym masa ludzi na trasie Ultra Trail próbuje sobie przypomnieć jak się nazywają i czy aby na pewno wzięli NRCtkę. Zwykle o tej porze też dymam już na szlaku którąś godzinę, ale tym razem start o 11:00, więc jestem w nieco lepszej sytuacji, bo snu więcej i w ogóle.

Wciągam kromkę chleba z pasztetem i ze trzy łyżeczki owsianki, ładuję żele i fiolki z magnezem do nowych spodenek (elastyczne kieszenie w szerokim pasie to przegenialny patent Salomona, wzorowo skopiowany w 7x tańszych gaciach Kalenji), napełniam cycka wygazowaną mineralką z domieszką niewygazowanej mineralki o smaku cytrynowym i ruszam na start.


Gdyby decydowała wartość sprzętu biegowego, prawdopodobnie nie wpuściliby mnie do strefy startu. Wszędzie standardowo roi się od ciuszków i plecaków za dużoset złotych, i choć te nie biegają, to wpływają na komfort, a ten z kolei prawdopodobnie wpływa na rezultat ;) Ja nie zabrałem plecaka ani nawet pasa, postawiłem wszystko na jedną kartę i wobec braku wymyślnego wyposażenia obowiązkowego w regulaminie, ograniczyłem się do softflaska trzymanego w łapie przez cały bieg.


Jak się później okazało, była to głupota.

Przesuwając się w tym tłumie kozaków w stronę czoła stawki (to zawsze idzie łatwiej jak stoją, niż jak biegną), docieram w końcu do VerySpecialGuest tej edycji DFBG. Tófol Castanyer to drobniutki Hiszpan, który dwa lata temu na UTMB (takie Igrzyska Olimpijskie dla ultrasów, biegnie się 170km przez trzy kraje, dymając prawie 10km w pionie) dał się obiegać tylko jednemu zawodnikowi. Szkoda że linia startu to jedyna okazja żeby stać ramię w ramię z tym małym czarodziejem z Majorki. Ale któż mi zabroni marzyć ;)

START

I tu zaczynają się dziać bardzo dziwne rzeczy. Przede wszystkim, co jeszcze nigdy mi się nie zdarzyło, atmosfera wydarzenia uderza mnie już na pierwszych metrach. Kręci w nosie na całego, choć zwykle wzruszam się dopiero na ostatnich kilometrach. Druga sprawa - mam wrażenie, że ruszyliśmy strasznie wolno. Tzn mam przed sobą grupę 10-15 biegaczy, którzy nie znikają, jak to zwykle bywa, zaraz za pierwszym zakrętem, tylko kilkaset metrów lecimy stosunkowo blisko siebie, mimo że początek truchtam dość spokojnie. Dopiero wbiegając w las, tracę z oczu Tófola (wiem że to brzmi jakbym próbował się z nim ścigać; przepraszam, to niechcący), a stawka delikatnie się rozciąga. Kolejna rzecz - jak już nieco się rozbujaliśmy, podejrzanie długo cisnę naprawdę mocno i o dziwo nie puchnę po kilometrze czy dwóch, pełna kontrola, czuję się naprawdę dobrze jak na mnie. To tyle jeśli chodzi o analizę wydarzeń na pierwszych kilometrach.


No dobra, skoro już nieco się rozkręciłem, wypadałoby to ustabilizować i czasem nie zacząć gubić pozycji. Mam to szczęście, że trafiam na świetnego zająca z mojej kategorii, który słysząc na plecach mój oddech, bardzo długo trzyma solidne tempo. Około 9.km nie wyrabia na zakręcie i po drobnym uślizgu robi mi miejsce i puszcza przodem, choć próbuję być uczciwy i czekam aż się pozbiera. Chwilę później nieco zostaje, a ja (już bez zająca) docieram do pierwszego punktu. Na Przełęczy Lądeckiej spędzam jakieś 5-10 sekund, czyli tyle ile trwa uzupełnienie cycka po gwizdek i polanie karku wodą z baniaka.


Zbliżając się do szczytu Borówkowej, zaczynamy mijać coraz więcej ultrasów z dystansu 68km. Zbieg z Borówkowej jest bardzo charakterystycznym elementem trasy, który pamiętam doskonale z poprzednich startów. Jest długi, bardzo szybki i można sporo odrobić lecąc na wariata. I przy okazji spektakularnie rozpieprzyć sobie kolano, co udało mi się 2 lata temu. Jedyną wadą tego downhillu jest to... że zaraz za nim, zaczyna się prze#ebana kiepa na Jawornik! Podejście, na którym ZAWSZE do tej pory przynajmniej raz musiałem przystanąć. Tym razem jednak nie mogę sobie pozwolić na takie wygody, trzeba dymać bo daleko przede mną widzę kogoś, kogo można obiegać. A skoro już go prawie dogoniłem, to przecież nie odpuszczę tak po prostu, no nie? Szybki wspin na pieprzony Jawornik (w dodatku to jest ten Mały, na Wielki będziemy się wdrapywać za jakieś 5km) i można zacząć zbieg na punkt do Złotego Stoku. Po drodze jeszcze mała kiepka zwana Kikoł, gdzie doganiam w końcu tego twardziela. Okazuje się jeszcze lepszym zającem niż poprzedni, holuje mnie od teraz niemal już do samego Orłowca, w dodatku fajnie się gada no i nie trzeba się ścigać bo gościu jest "o krok od śmierci"... czyli w kategorii M40 :D




W Złotym Stoku, ku mojemu zaskoczeniu, zjawia się Justyna z Lidzią, ale niestety szybko załatwiam punkt i lecę dalej, niechętny do pozowania do zdjęć. Na wyjściu z punktu dochodzę zgubionego chwilę wcześniej zająca. Kilometr później doganiamy Pawła, który to dzielnie mierzy się z dystansem Siksti-Ejt. Grożę mu, że powiem trenerowi, że maszeruje zamiast biec ;) Lecimy pod górę dość mocno (jak na "pod górę") ale po kilku kilometrach coś tak jakby słabiej, tak jakby awaria. W końcu, ku*wa, przyszedł. Dawnośmy się nie widzieli.

Kryzys.

Ciężko, mega ciężko. Nogi z waty i straszna niemoc, ale idę, choć koślawo i siłą SamNieWiemCzego. Wciągam żela z kofeiną i liczę na cud, choć wiem że ostatnie kilometry były na tyle mocne, że raczej prędko nikt nas nie dogoni. Trochę podchodzę, trochę podbiegam, ale wkładam w to potwornie dużo wysiłku. Gdybym w dupie miał (za chwilę zacznę mieć w dupie, ale jeszcze wtedy o tym nie wiedziałem) miejsce w wiekowej, to pewnie w ogóle bym sobie siadł i przemyślał życie na nowo. Ale nie można być miętkim, więc coś tam się toczę.

Na ostatniej prostej pod górę, na szczyt Wielkiego Jawornika, doganiam najpierw jakiegoś mocarza z UT, a potem wspomnianego pacera. To cieszy, choć nogi mam wciąż słabe jak ogon śledzia po sztormie. Żeby było ciekawiej, jestem zajebiście odwodniony, no bo po co mi więcej niż pół litra na 12km górskiego maratonu w środku lipca? Jakby to powiedział Tomek Hajto - "to są właśnie te detale...".

I taki wyschnięty i bez mocy, zaczynam się staczać w dół, do Orłowca. Do upragnionego Orłowca, gdzie co roku nabieram nowych sił na ostatni, najgorszy etap. Tylko, cholera, coś pobolewa brzuch. Źle się zbiega, cały czas bardzo się męczę, choć troszkę sił wróciło po żelu. Lecimy przez chwilę we trójkę, bo dogonił nas ziomeczek w plecaku Gravela, z którym tnę się od samego startu. Ale teraz poszedł do Orłowca jak petarda, więc w myślach dodaję sobie jedną pozycję (a że z mordy był nie-aż-taki-najstarszy, to jest ryzyko, że właśnie przestawił mnie w M20).

Omatkomatkomatkooooo ORŁOWIEC!!!

Kto by pomyślał, że na jednym punkcie będą trzy podpunkty z wodą. Jeden z wodą do polewania rąk, drugi z wodą do polewania czerepu, trzeci z wodą do polewania w gardło. Korzystam z każdego, szczęśliwy jakbym korzystał z kolejnych witryn w Dzielnicy Czerwonych Latarni. Ponadto wypijam potężne ilości coli, którą prawie zwracam w tej samej chwili. Na wszelki wypadek uciekam szybko z punktu, bo bojler mam niebezpiecznie nabity po takich ilościach odrdzewiacza. 

Na wyjściu mijam jeszcze kilku samobójców z dystansu 68km i marszotruchtem robię wysokość, zmierzając na ostatnie przełamanie tego dnia. Odcinek z Orłowca do Lądka jest w moim mniemaniu paskudny. Strasznie się ciągnie, a finalna asfaltowa bezdrzewna ekspozycja, w połączeniu z gwarantowanym na DFBG lipcowym "ciepełkiem", zapewniają prze*ebany termoobieg i przysmażenie mózgu na ostatniej piątce. Ale w myśl zasady: cierpienie zwalczaj... jeszcze większym cierpieniem, zaczyna się dziać ze mną coś bardzo niedobrego. I wcale nie jestem zafascynowany faktem, że spotyka mnie to pierwszy raz w życiu.

Kiedy już smutnym szutrem wdrapuję się na "szczyt" i pozostaje tylko finalny zbieg, zaczynam odczuwać ból mięśni. Coraz ostrzejszy ból mięśni przy zbieganiu, gdzieś tam w brzuchu, a niedługo później również z tyłu, przy plecach. Z czasem robi się tak nieznośny, że zbiegać się, ku**amać, nie da. Jeszcze nigdy bęben nie bolał mnie jednocześnie z przodu i z tyłu (sic!), w dodatku tak mocno, że w dupie mam kto mnie wyprzedza i który będę.

Próbuję oddychać przeponą i wypłaszczyć krok. W międzyczasie jakiś (na oko prawie 2x starszy ode mnie) biegacz, mija mnie jak tyczkę i znika za pierwszym winklem. Meta niby niedaleko, ale cholernie cierpię. W dodatku nie mam pojęcia który jestem, a jakoś tak głupio wyciągnąć teraz telefon i sprawdzać własną pozycję. Spieprzać trzeba i tyle.

Truchtam, wkładając w to maksimum wysiłku. Doświadczam jakiegoś apogeum dyskomfortu na kilku płaszczyznach, bo oczywiście lecę przez Lutynię. A w Lutyni, jak powszechnie wiadomo, leci się asfaltówką bez cienia (nadziei, huehue). Tylko utrzymać ten świński trucht. Jeszcze 3 kilometry, jeszcze 2, jeszcze... uff, już Lądek, dzięki Bogu.

Drugi raz w życiu jestem tak osłabiony na ostatnich kilometrach, że nie mam sił na żadne subsprinterskie wariacje na finiszu. Se truchtam po prostu, ale oklaski działają bardzo przeciwbólowo. Marian z Danielem stają mi niemal na drodze, głośno dopingując, co jest bez wątpienia bardzo miłym doświadczeniem. Na mecie Kokot uświadamia mnie po co się tak styrałem - jestem drugi w M20, czyli mój malutki celik zrealizowany, bo pudło w kategorii miało być.


W tym momencie z cholerną ulgą wracam do strefy komfortu. Już nie muszę biec, gonić, uciekać. Mogę się zatrzymać. Mogę napić się WSZYSTKIEGO. Przestaję cierpieć. Jestem:
1) szczęśliwy, że to już koniec
2) zadowolony, że w swojej kategorii odstawiłem po drodze wszystkich wariatów poza jednym

Chyba ktoś tutaj zajebiście dobrze pomyślał, lokalizując metę zaraz przy dupnym trawniku i fontannie. Ładuję się do niej bez chwili wahania i siedzę tam długo, polewając sobie wodą wszystkie członki. Wszystkie. Jest mega przyjemnie.


Po chwili dołącza do mnie Dominika, która członków ma trochę mniej, ale i tak pokazała jaja, bo bezproblemowo ogarnęła półmaraton (ja w jej wieku nawet nie znałem tego słowa). Przychodzi też do nas Ivo w słynnej we wszechświecie kamizelce finiszera UTMB, od której woda w fontannie zamienia się w piwo, a lądeckie matki chowają swoje córki (Ivo ogarnął pudło w M20, a za rok ogarnie w M30, a wtedy to córki schowają swoje matki). I tak przyjemnie mija czas, w oczekiwaniu na naszego pomarańczowego ultrasa - Pablo CaStanię.


Starym zwyczajem rozbieram się do samych gaci i chłonę lokalne słońce, które teraz nagle przeszło na moją stronę mocy. Po dłuższej chwili nadciąga najsłynniejszy kenijski pacer z Ozimka, a zaraz za nim leci Paweł, kończąc z ulgą swoje trzecie ultra (swoją drogą "ULTRA" brzmi bardzo podobnie do "ULGA", przypadek?). Niedługo później swój pierwszy górski maraton kończy Iza, moja partnerka z Rzeźnika. Można powiedzieć, że znajomi w komplecie dotarli do swoich met, zatem można iść pod prysznic i spożyć jakiś zasłużony cheat meal. A potem drugi. I w sumie też trzeci.

Nie będę marudził, jestem zadowolony z pudła i nieźle cierpiałem, próbując się na nie wdrapać. Ku mojemu zaskoczeniu, odcięło mnie dopiero po 25km, które zresztą przeleciałem całkiem mocno i równo. Końcówka to niby Klasyczny Lądecki Piekarnik, ale wzbogacony na zbiegu jakże ostrym bólem mięśni, generującym jakże ostre reakcje werbalne.


Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich jak zwykle okazał się trafionym pomysłem na letni, górski akcent. Jednak tegoroczna edycja była wyjątkowa. Nawet gdyby członki rozdwoiły mi się od polewania wodą z uzdrowiskowej fontanny, nie starczyłoby mi palców żeby zliczyć znajomych, którzy postanowili wybrać się na DFBG w tym roku. Niesamowita sprawa, co to będzie za rok :)

Wielkie Gratulacje dla wszystkich Biegaczy, a w szczególności dla tych, których znam osobiście. W takim towarzystwie czuję się jak u siebie i nie ma w tym krzty przesadyzmu.Tak chce się spędzać weekend. No i jak zwykle ci niesamowici Wolontariusze! Gdyby Panie w urzędach obsługiwały nas tak szybko jak Oni na punktach... ;)


Za rok raczej na pewno Ultra Trail, a później już chyba pozostanie pójść w konkrety i Siedmiokrotne Szczytowanie (dziesięciominutowa owacja na stojąco narobiła mi smaka!). 

A później, jak już wyjdę ze szpitala, dokończyć 119-centymetrowy model Titanica i zasadzić jakieś drzewo...


PS 
Ciekawostka - ta Panna na pudle koło mnie ma 19 lat i debiutowała w maratonie. Cholernie mocna bestia, jeszcze będzie o niej głośno.

PS2
Specjalne dzięki dla Mariusza, który na mecie podawał mi masowo kubeczki ze wszystkim ("to są właśnie te detale..."). Wolo level expert, choć izo od etixxa jest przepaskudne! Chyba że to nie było izo od etixxa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz