sobota, 29 lipca 2023

Ooops, I did it again - relacja z DFBG 2023

Z fascynacją biegami ultra jest trochę jak z zachowaniem kotów. Bardzo chcą gdzieś być, a jak już w końcu się tam znajdą, to bardzo nie chcą tam być. Ot, taki paradoks. 

DFBG, nie wiedzieć czemu, traktuję jak swój doroczny must do w kalendarzu startów, jednak po trwałej zmianie daty festiwalu, większość dystansów weszła na kurs kolizyjny z celebracją osiemnastki. Jedyną opuszczoną przeze mnie edycją, była ta z ubiegłego roku - leczyłem wtedy skręcone na rolkach kolana i pakiet na 130km byłem zmuszony odsprzedać. Podejście (do 130tki, nie do skręcenia kolan) powtórzyłem zatem w tym roku, choć nie do końca wierząc w jego powodzenie. Pokaźna seria DNFów na długich dystansach rozbiła morale w pył i ciężko nawet spamiętać ostatnią ukończoną trzycyfrówkę. Tym bardziej biorąc za fraki najdłuższy dystans jaki kiedykolwiek ukończyłem, trudno było liczyć na powodzenie tej misji.

Z pomocą przyszła jednak czerwcowa grywalizacja firmowa, która zmotywowała mnie do sumiennego realizowania planu treningowego, a nawet dodawania do niego czegoś od siebie. HEHE. Tym sposobem z tyłu głowy miałem dobrze przepracowany miesiąc. Do tego pełnia zdrowia, wola walki i świadomość, że skoro udało się 4 lata wcześniej, to teraz też musi się udać. Tzn nie musi, ale no da się.

- Wigilia -

Do Londynu przyjeżdżamy już w środę, dzięki uprzejmości Justyny <3, która zgodziła się zawieźć nas na start, a dwa dni później odebrać z mety. Zrzucamy z siebie toboły i idziemy do Marianny (szok) na cheat-carbo-loading w postaci pizzy. W powietrzu czuć coraz bardziej festiwalową atmosferę, choć do weekendu daleko. Na każdym kroku widać kanciaste jak Cinquecento łydki, a na napiętych, choć nieco wysuszonych torsach, można zaobserwować biegową rewię mody, czyli wystawę okolicznościowych koszulek z całego świata. Do pizzy biorę też na rozluźnienie lampkę wytrawnego wina. Mati poprzestaje na Lechu zero.  

Najedzeni, wracamy na kwaterę, bo ewidentnie zbiera się na srogie pierdolnięcie z nieba. Po drodze jeszcze szybkie zakupy w Żabce - dopycham się lodzikiem i batonikiem. Mati kupuje wodę i w ostatniej chwili chowamy się w kwaterowym zaciszu przed nadciągającą ulewą. Podobnie jak w Kaliszu, rezygnujemy z połączenia łóżek, w obawie przed kolejnymi krępującymi sytuacjami. Otwieram cydr. Mati rezygnuje ze swojego przydziału, więc otwieram drugi cydr. Po lampce wina i dwóch cydrach osiągam biegową gotowość... i zasypiam na sofie (tuż przy Matim gadającym 2 godziny z Kazią). W międzyczasie siatkarki grają bardzo ważny mecz, który przesypiam. Mati bierze prysznic i idzie spać, a ja budzę się w opakowaniu na kanapie w środku nocy, po czym powtarzam procedurę zastosowaną kilka godzin wcześniej przez mojego biegowego kompana. 

- Dzień próby -

Przedstartowe napięcie jest odczuwalne na różnych poziomach, w większości powiązanych z układem pokarmowym. Próbuję doleżeć w łóżku do końca doby hotelowej, w międzyczasie odpowiadając z komórki na najpilniejsze służbowe maile. Przed 12. rozpoczynamy Wielkie Pakowanie. Pani Właścicielka pogania mnie na messendżerze, bo jej kuzynka postanowiła przyjść posprzątać pół godziny wcześniej. Ostatnie smarowanie bengayem i sudocremem idealnie wydepilowanych powłok skórnych, ostatnie mycie zębów, ostatni kęs ryżu i ostatni pocałunek; w końcu opuszczamy lokum obładowani jak cygański tabor i pędzimy w stronę biura zawodów.  

Kolejne godziny spędzamy w parku, chłonąc klimat DFBG (i zdrojowe powietrze) wszystkimi otworami ciała. Czasu do 18. mamy całkiem sporo, co nie jest wcale takie pożądane, kiedy nie ma się nic do roboty. Oddajemy worki na przepak i metę, coś tam jeszcze jemy, pijemy, podładowuję telefon i wizualizujemy sobie nadchodzącą dobę. Kiedy spiker zaczyna podnosić temperaturę zawodów, udajemy się na ostatnią przedstartową dwójeczkę i ustawiamy bolidy najdalej jak to możliwe, żeby tłum nieco wyhamował nasze ewentualne zapędy. Wojtek Heliński zaczął odliczanie, race zaczęły dymić (nie, żadna metafora), a my zaczęliśmy nadzwyczaj długi marszobieg do celu, którym był park zdrojowy w Kudowie. No to goł! 

 - START - 

Zaczynamy, zgodnie z planem, bardzo wolno. Ciężko nazwać to biegiem. Przy takiej ilości zawodników i takiej przepustowości ścieżek, tworzą się miejscami ogromne zatory, w których tracimy bardzo dużo czasu. Bez większych emocji, docieramy do pierwszego punktu kontrolnego, gdzie uzupełniamy flaki i ruszamy na długi, 26-kilometrowy odcinek, kończący się gdzieś u podnóża Śnieżnika. Tam po raz kolejny wysypuję sobie syf z butów i zaczynam odczuwać lekkie skurcze. Napełniam bak pod korek przed najgroźniejszym, zdawałoby się, szczytem na trasie; Mati smaruje się bengayem i ruszamy pod górę. Nadal czuję się nadspodziewanie (jak na taki dystans) dobrze. Zaczyna padać deszcz. Momentalnie robi się dość chłodno, więc tuż pod szczytem ubieramy kurtki. Pod osłoną nocy mijamy nową wieżę na Śnieżniku i zaczynamy długi zbieg do trzeciego punktu kontrolnego. Zbieg, muszę zauważyć, chyba trudniejszy i bardziej wyniszczający niż podejście na szczyt.

Tacy lekko już podmęczeni, docieramy do Międzygórza. Wypijam zupę, coś tam zjadam, coś tam sobie dolewam i po raz kolejny wysypuję syf z butów. Ruszamy, ja niestety bardzo ociężale (pełny żołądek nie pomagał, poza tym nienawidzę biegać ultra po asfalcie), ale pomału rozpędzam maszynę. Przecinamy rezerwat Wodospad Wilczki, docieramy na Igliczną i ostro skręcamy w prawo i w dół, odliczając kolejne kilometry do przepaku. W końcu, po bardzo nużącej, ciągnącej się niemal w nieskończoność polnej prostej, bladym świtem docieramy do Długopola-Zdroju.

Zmiana koszulki, skarpetek, czapki, odnowienie zapasów odżywek, toitoi, kilka ćwiartek bułki i można ruszać w drogę. Bardzo, bardzo wolno, ale w końcu wychodzimy z tej jakże potrzebnej oazy. Dość sponiewierani brniemy w stronę Spalonej, po drodze podziwiając (w sumie jedyne tego dnia, nie licząc mety w Kudowie) przepiękne górskie widoki ze zboczy Jagodnej. Naprawdę sztos, magia. Mój mózg od kilku godzin rozpaczliwie woła o chwilę resetu, ale nadal nie posłuchałem bo by mi kompan nawiał. Docieramy na szczyt, skąd delikatnie zbiegamy do kolejnego PK, tym razem kierowanego przez Mirka i ekipę Biegu Rzeźnika. Jeden z szybszych pitstopów. Bez zbędnego pie*dolenia pomykamy dalej, choć nogi mam już naprawdę ciężkie.

Na wyjściu z punktu, doganiamy Diabła, który oddaje nam swoje mityczne Dextro. Mati przedstawia mi chytry plan rozmienienia 20h, a ja staję na siku co 10min. Ostatnim tchnieniem próbuję utrzymać tempo świetnie dysponowanego towarzysza. Gdybym teraz odpuścił, prawdopodobnie zszedłbym z trasy, a w najlepszym wypadku przez kolejne 50km po prostu bym spacerował. Słaba wizja, tym bardziej z rozładowanym telefonem :D 

Brniemy przez lasy i łąki (nie pamiętam tego fragmentu), a tuż za torfowiskiem wpadamy na punkt w Zieleńcu. Słaniam się na nogach nie tyle ze zmęczenia mięśni, co z deficytu snu. Organizm naprawdę mocno upomina się o zamknięcie oczu i reset. Każda sekunda przestana na punkcie potęguje ten efekt, więc zmykamy zeń czym prędzej. Wdrapuję się (w pogoni za naprawdę mocno napierającym Matim) na górę stoku narciarskiego i tuptam wzdłuż granicy, by po chwili zacząć długie zbieganie do ostatniego punktu kontrolnego.

Ośrodek biathlonowy na Jamrozowej Polanie jako jedyny załatwił dla biegaczy (zakazany na innych punktach) chlust wody na łeb. Ba, zadbali o prysznic! Oprócz tego, pod ręką były także cywilizowane toalety, więc postanawiam skorzystać na ten ostatni akt masochizmu. Pożegnalna dwójeczka, kolejne dextro, arbuzik do pyska i ciśniem do mety. Przy czym "ciśniem", naprawdę nie wyglądało wtedy jak ciśnięcie. Obiegamy Okrążamy Gajową (700m n.p.m.) i docieramy do parku zdrojowego. Szkoda, że w Dusznikach, a nie w Kudowie. Okrutnie długa prosta ciągnie się niemiłosiernie. Zatrzymuję się na kolejne wysypanie-gówna-z-butów-pisane-razem, a starsza Pani zagaduje o Rzeczy. Okazuje się, że jest nieźle zorientowana w temacie DFBG. Miło. Mati spierdala mi coraz bardziej. Doganiam towarzysza podróży i napieramy przez centrum tej uroczej, uzdrowiskowej miejscowości, po drodze spotykając Ojca Dyrektora całego tego zamieszania. Piotrek pyta, czy nas do reszty popierdoliło trasa dobrze oznakowana, a w międzyczasie dołącza do nas trzeci biegacz. Czuć, że wariat. No i lokals, bo jak przebiegamy pod jednym z domostw, przed którym stoją wiadra z wodą i chochla, to żłopie jak swoje, nie zastanawiając się nawet czy to dla nas, czy po myciu stóp/podłóg. A może jedno i drugie.

Opuszczamy Duszniki, skręcając w lewo za Zakładami Elektrotechniki Motoryzacyjnej. Pamiętam, że to już prawie końcówka, ale jakże wykańczająca. Stąd jeszcze tylko i aż 14km do mety. Pokonujemy kolejne wzniesienia niemal na oparach. Doganiają (i przeganiają) nas kolejni dwieścieczterdziestkowcy. W Dańczowie, na kawałku asfaltu, wybucham parę razy dyskretnym płaczem, żeby spuścić nieco emocji i oczyścić głowę z całego ciśnienia, które od tak dawna we mnie wzbierało. Mijamy Błonie i po nieco ponad 21 godzinach, jesteśmy na ostatniej asfaltowej prostej do upragnionej mety. Wołam jeszcze Matiego, zwracając jego uwagę na czas. Realna szansa na 21:37 ;)

Ostatni kilometr, 800, 700, 400 metrów. Już słychać ten cholernie wytęskniony głos kudowskiego (ba, dolnośląskiego!) cesarza konferansjerki. Hela zapowiada nasz wielki finisz i kończymy najdłuższą biegową przygodę życia z papieskim błogosławieństwem. ZROBILIŚMY TO!

Fotka przy zegarze, odebranie worków na zwłoki, dekoracja medalowa, tylko Justyny jakoś brak. A miała być. Za szybko dobiegliśmy. Kiedy schodzi ciśnienie, robi mi się dość niedobrze. Zesztywniały i obolały, znajduję skrawek trawnika w cieniu. Po chwili dołącza do mnie Mati i próbujemy skontaktować się z J. Znajduje nas po jakimś czasie, w stanie mocno nieciekawym. Ale no kurwa, szczęśliwych i w jednym kawałku :D

Leżymy sobie tak dłuższą chwilę na trawce, kontemplując to co właśnie zaszło, po czym zbieramy spocone dupska z kudowskiej samosiejki i w zawrotnym tempie (lokalni kuracjusze byli przy nas jak Ferrari przy zepsutym Tico) zmierzamy do daćki. Mati pod samochodem próbuje rzygać, a ja na wszelki wypadek wywieszam łeb za okno i zasypiam równo z odjazdem. W Lądku odbieramy worki przepakowe, wzbudzając zainteresowanie zgromadzonych tam licznie biegaczy i kibiców, po czym obieramy kurs na zasłużonego Maka przy opolskiej obwodnicy, wydzielając przez całą drogę silny zapach zwycięstwa, dumy i satysfakcji. 

- EPILOG -

No wreszcie! Po wielu DNFach, naprawdę fajnie jest dotrzeć do mety jakiegoś trzycyfrowego dystansu. Warunki nie były najłatwiejsze, więc ukończenie przyniosło nam poczucie całkiem dobrze wykonanej roboty. Czy sam dałbym radę? Wątpię. Czy można było zrobić to szybciej? Oczywiście. Czy chcemy więcej? No jasne! Ale na razie zasłużona i niezbędna regeneracja, a już za 3 miesiące misja Łemkowyna. No i wielkie dzięki, że dotarłaś/dotarłeś do tego miejsca. Już prawie koniec.

Bez większych kryzysów, bez większych urazów, bez naprawdę długich przerw i przestojów, a nawet bez głębokiego odwodnienia i bez zjazdów energetycznych (ach, ten Diabeł i jego Dextro). To były naprawdę dobrze rozegrane przez nas zawody. Z pewnością nie ostatnie, z pewnością nie najdłuższe (choć najdłuższez dotychczas). Jest jeszcze dużo do zrobienia, więc dość pisania - robota czeka ;)

Piona!



fot.Jan Nyka, Rafał Bielawa, Łukasz Buszka, archiwum prywatne