środa, 8 czerwca 2016

Z dzikiem za rogi, z Izą za kolano. Single tracki, duże liście i samobójstwa, czyli XIII Bieg Rzeźnika.

Był rok 2010. Gorące popołudnie, opolski rynek. Wyszedłem z jednego z tysiąca ulokowanych tam banków z portfelem nakarmionym jurkami zarobionymi wówczas w Holandii. Zaczepił mnie bezdomny. Nie zamierzałem pożyczać mu pieniędzy, więc pożyczyłem mu dobrego dnia, zauważając przy tym, że lada moment rusza opolski festiwal. Odparł: "Panie, ja mam codziennie festiwal".

Pierwszy raz tamtego lata ktoś zmusił mnie do głębszej refleksji.

***

Nie na wszystko pomoże Sudocrem. Sporo było zamieszania wokół całego festiwalu (bo do rozmiarów festiwalu rozrosło się rzeźnickie przedsięwzięcie), sporo też było zamieszania przy moim weń starcie. I w zasadzie do mety miałem postanowienie, żeby nic po tym biegu nie napisać. Ale meta za mną, emocje opadły, ludzie czekają na reaktywację bloga, pół roku przygotowań, punkty na uteembe trzeba zebrać, kwatera opłacona, urlop wypisany, wypada się w końcu zajechać. Zatem spróbujmy.

Słowem wprowadzenia - pierwotna partnerka zdecydowała się wstąpić w stan błogosławiony. Ja nie, więc pozostałem wolnym elektronem, szukającym kobiety do pary (i już tutaj zaczynamy nawiązania do tytułowych samobójstw). Po kilku szybkich pytaniach do lasek z topu krajowego ultra i jeszcze szybszych (w końcu top speed) odmowach, znajomy (dzięki Zbychu!) znalazł mi partnerkę chętną na bieszczadzki zajazd.

Pół wspólnego treningu po płaskim, jeden wspólny w górach i trzeba było ruszać, pisać historię tego tyleż kultowego, co wg mnie niegodnego polecenia biegu. Po Wielu Godzinach Podróży, dotarliśmy pod drewniany domek w Komańczy, bynajmniej nie sami, a z teamem Tierra Arrrmadurrrra (mam słabość do słów z dużą ilością "r") w osobach Dominiki i Mateusza, a także supportującą mnie zawsze i wszędzie Justyną. Dzień -2 dobiegł końca.

Dzień -1 zaczął się od mszy bożociałowej w tutejszym kościółku i procesji, która jak nic symbolizowała to, co miało nas czekać nazajutrz. Tylko żeli na stacjach nie było. Byli za to biegacze w lanserskich finiszerkach... i w skarpetach, z sandałami nań. Niby koniec świata, a jednak wciąż Polska. Po powrocie do domku, pochłonęliśmy potężne ilości makaronu przyrządzonego na niedziałającej kuchence i pojechaliśmy do Cisnej, do centrum akcji, na spotkanie z atmosferą wielkiego wydarzenia.

Cisna jest dla Rzeźnika tym, czym Krynica dla... festiwalu w Krynicy? Dużo ludzi, dużo aut, kilku żuli i kamizelek z Chamonix, także biegowe święto czuć na całego. Było okazałe miasteczko z okazałym expo, był też mój dziennikarski debiut (ale nie w jakiejś tam byle gazetce, tylko w magazynach Kingrunner TRAIL i Kingrunner ULTRA). Chłopaki z Kingrunnera są naprawdę mega wporzo (czego kolejny raz dowiodę później), mam nadzieję że kiedyś będę mógł się z nimi napić, howgh!

Po odebraniu pakietów, oddaniu worków na przepaki i posłusznym wysłuchaniu odprawy, wracamy do Komańczy i szykujemy sprzęty na Dzień Próby. Budzik na 2:00, choć obudziłem się nieco wcześniej. Szybka owsianka, szybka dwójka, pora coś potruchtać. Pół roku czekałem na górski zgon i w końcu nadszedł ten dzień. Dotruchtowywujemy na start we czwórkę (jestem pewien, że start w tym roku był ze dwa kilometry od miejsca, w którym był 2 lata temu) i jedna rzecz nie daje mi spokoju - dość mocno rwie mnie lewa łyda, czym nikomu się nie chwalę, żeby nie siać niepokoju.

Iza nawet nie próbuje ukryć stresu przed swoim ultradebiutem. Dominikę i Mateusza gubimy przeciskając się przez tłum w stronę bramy startowej. Atmosferę można kroić nożem, a ja nie czuję nic... poza wspomnianą łydką. W końcu Mirek strzela w stronę krążącego nad nami drona, czym daje sygnał do startu 777 parom. Dron nie spada, więc tłum rusza na poszukiwania chwały, dzików, odcisków i złamań otwartych.

Pierwsze kilometry mijają bardzo, bardzo spokojnie. Tylko ku/wa ta łydka! No trudno, biegniemy. Tłum powoli się rozciąga, a absolutnie najczęściej słyszane odgłosy to "ok starczy, odpoczywamy", "nie wyprzedzaj", "-X, jesteś?! -jestem!" oraz "[dźwięk puszczanego bąka]". Tempo jest równe, trzymam się kilka metrów przed Izą i bez świrowania pokonujemy pierwszy etap. Co ciekawe, plan na przełęcz Żebrak (2:12) udaje się zrealizować niemal co do minuty, choć cały czas mam wrażenie, że lecimy strasznie wolno.

Zaraz za matami do pomiaru czasu, ludzie masowo zaczynają zbaczać w krzaki za potrzebą. Ja z kolei zaczynam się zastanawiać, czy to jest oficjalnie opisane w regulaminie jako strefa zrzutu. Dwa lata temu, dokładnie w tym samym miejscu, również czekałem na swojego partnera ;) Teraz jednak nie musimy robić postoju, zatem napieramy dalej. Plan zakładał stopniowe podkręcanie tempa, jednak od tego momentu nie szło zgodnie z planem - czas zakładany na Cisną niestety zaczął się oddalać.

Ciekawym zjawiskiem były odcinki asfaltowe. Znienawidzone przeze mnie, siejące zniszczenie w moich kopytach, były chyba jedynymi gwarantami trzymania dobrego tempa przez nas jako parę. Iza jak tylko poczuła bitum pod nogami, odżywała i naparzała jak na maratonkę z PB 3:30 przystało. Nie inaczej było przed Cisną. Ba, nawet na finiszu!

Na przepak do Cisnej wpadamy przy niesamowitym dopingu niesamowitych kibiców. Robili robotę :) Wymieniamy/zostawiamy/uzupełniamy co trzeba, Iza wizytuje jeszcze WC i pędzimy dalej. Dalej, czyli pod górę. Bardzo długo i bardzo ostro pod górę. Dwa lata temu to tutaj zaliczyłem pierwszego zgona. Tym razem jednak wszystko mam pod kontrolą (przynajmniej jeśli chodzi o mój organizm) i powolutku, powolutku zjadamy kilka par. Gdzieś Tam Na Górze, Iza postanowiła zaalarmować mnie i oznajmić, że chyba pękł jej bukłak. Po krótkim postoju stwierdzamy, że tym razem się myliła. Jednak ten fałszywy alarm był tylko zapowiedzią innego nieszczęścia, które miało miejsce niedługo potem.

Kontuzja (łac. contusio) – jest to zamknięte uszkodzenie wewnętrznej struktury tkanki, powstałe w wyniku urazu mechanicznego polegające na zgnieceniu komórek, rozerwaniu włókien substancji międzykomórkowej, uszkodzeniu naczyń i nerwów. Stłuczona tkanka jest niezdolna do pełnienia swojej funkcji. Objawy zależą od funkcji uszkodzonej tkanki.

No i się zjebało. Kolano konkretnie. Jednak za dużo tych zbiegów jak na asfaltowca. Iza oznajmia, że nie może zbiegać. Stare chińskie przysłowie oznajmia, że biegi ultra wygrywa się zbiegami... tylko że od teraz nasze zbiegi to ekstremalnie ostrożne zejścia, podczas których - co zrozumiałe - jesteśmy wielokrotnie połykani.

Opisywanie tego fragmentu trasy nie ma sensu. Z ciekawszych rzeczy - zaznajemy w końcu bieszczadzkiego błota na kilkukilometrowym odcinku, Izie puchną dłonie tak bardzo, że nie potrafi zginać palców, a ja nażarłem się tyle kofeinowych żeli, że notuję skok ciśnienia, od którego niemal lecę w kosmos. W międzyczasie Mateusz pisze smsa, w którym wspomina coś o wycofie i sercu Dominiki, czym przysparza mi dodatkowych emocji.


Na ostatnich kilometrach moja partnerka zaczyna się przełamywać - najpierw nieśmiały trucht po szutrze, a jak tylko poczuła asfalt, gnieciemy między 4'45 a 6'00 już do samej mety. No właśnie, Iza leci samą głową, a mijani kibice są niezwykle konsekwentni w podpowiadaniu nam ile do mety. Cały czas są "jeszcze 3 kilometry", co jest dość frustrujące dla kogoś, kto nie patrzy na zegar. Generalnie ludzki pomiar czasu był ustawiony na tryb zaokrąglania - na odcinkach kilometrowych każdy po drodze krzyczał to samo. Iza się wyłączyła, leciała ile sił w mózgu i o dystans pytała już tylko mnie. Polewałem jej kark w biegu resztkami wody, bojąc się przegrzania silnika na finiszu. Muszę przyznać, że w kluczowych punktach na trasie, kibiców było naprawdę sporo. I byli naprawdę aktywni. Nie inaczej na mecie.


13:14:28 - tyle trwała nasza bieszczadzka wycieczka. Po przebiegnięciu przez maty i zatrzymaniu, Izie tak drętwieje noga, że jakikolwiek ruch kontuzjowanej kończyny okazuje się potężnym wyzwaniem. Dostajemy piwo, medale, finiszerki i spotykamy Justynę. Wtedy okazuje się, że z drugą "naszą" parą nie mamy kontaktu. Nie wiemy też gdzie się znajdują, więc po wykonaniu jednego zadania, stawiamy przed sobą kolejne. Tylko jak ich namierzyć?

Najlepiej przy pomocy Agentów Specjalnych! Krótka rozmowa z Marcinem Rosłoniem, zakończona wiele mówiącym "spoko Rafciu, zajmiemy się tym", wlała nieco optymizmu w moje lekko podmęczone Rzeźnikiem serce. Chwilę później Marcin zadzwonił do nas z informacją, że Mateusz i Dominika stoją bezpieczni pod ich Ultra-namiotem ;) Kiedy dotarliśmy do bazy zawodów, Mateusz ruszył żwawo w naszą stronę. już z daleka zapewniając mnie, że Dominice nic nie jest. Uff! Teraz można było w pełni się zrelaksować. Najlepiej w pobliskim strumieniu, który ZAWSZE jest ekstremalnie pożądanym elementem strefy mety biegu ultra.


Nie pamiętam co robiliśmy dalej tego dnia. Pamiętam, że czułem się za dobrze jak na "po ultra". Był niedosyt, mimo że idąc, odstawiliśmy 3/4 miksów (co świadczy o - delikatnie mówiąc - niezbyt wysokim uśrednionym poziomie przygotowania Rzeźników do Rzeźnika). Z czego jestem zadowolony? Pierwszy bieg ultra, który leciałem na zaciągniętym hamulcu ręcznym, dzięki czemu zachowałem mnóstwo sił do samego końca, co nie zdarzyło się nigdy wcześniej. Jestem też mimo wszystko zadowolony z Izy, bo pomimo kontuzji, zdołała ogarnąć 30km bez jednej nogi, za co szacun. Ogromne dzięki też dla Justyny za support, choć z niepokojem obserwuję jak przeżywa zawody bardziej niż ja. Nie mniej ogromne dzięki dla wszystkich kibicujących znajomych za wszystkie miłe słowa - na ogół nawet nadające się do cytowania.


Zarzekam się, że na Rzeźnika nie wrócę już nigdy, choć pewnie słowa nie dotrzymam. Jedno jest pewne - jeśli wrócę, to tylko raz, z kimś potężnym, żeby na mecie z czystym sumieniem móc powiedzieć "dałem z siebie wszystko". A potem zwymiotować, albo stracić przytomność.

Co dalej? Start docelowy okazał się tak naprawdę mocnym, wartościowym treningiem, więc trzeba orać dalej i niedługo pokazać na co mnie stać - tym razem w tańcu solo, na moim ulubionym dystansie, w moich ukochanych Beskidach. Tam już nie będzie wymówek.

Choć może nie powinienem się tak napalać. Może powinienem uczynić cel ze środka, żeby uniknąć rozczarowań. Może tak naprawdę, swój festiwal toczymy każdego dnia...