sobota, 23 września 2017

Twarzą w twarz z diabłem - Kill The Devil Hill 2017

Stare, chińskie przysłowie, mówi 没有这样一个恶魔可怕,因为它们画了(nie taki diabeł straszny, jak go malują). Gówno prawda. Nie wiedzieć czemu, uległem diabelskim namowom Roberta i w miniony weekend (nie ten teraz, ten wcześniejszy) odwiedziłem Karpacz, by w pięknym stylu wygrać zawody, zgarnąć niezłą kasę i opić to 12-letnią whisky w basenie w Gołębiewskim potaplać się w lodowatej wodzie o barwie miąższu dojrzałego kiwi, wdrapać się na starą skocznię narciarską (nie, nie dla widoków), wyrzygać śniadanie i skończyć z zapaleniem oskrzeli*.

Kill The Devil Hill to bardzo specjalne zawody, organizowane od kilku lat w bardzo specjalnych okolicznościach. 50m zbiegu, 50m pływania w fosie, a potem już tylko atak szczytowy. Niby proste, nie? Ni ch#ja! Piotrek Łobodziński ukręcił tutaj kiedyś co prawda 3 minuty z groszem, ale Piotrek jest w te klocki najlepszy na planecie Ziemi, a Orlą Perć przelatuje w godzinę szesnaście, więc to tak jakbym porównywał się do wielbłąda przed startem w Oman Desert Marathon. Mimo to, powiedziałem "A". A potem przyszło kilka chłodniejszych dni i zaczęły mi się kurczyć jaja na myśl o tym, co czeka na mnie w Karkonoszach.


Pływakiem jestem żadnym, nie praktykowałem też nigdy OWS mając na nogach strój biegowy, łącznie z kierpcami. Z czasem zaczęło więc do mnie docierać, że porywam się na coś ekstremalnie nieodpowiedzialnego i nieprzemyślanego. Dzień jak co dzień :P Ale serio, bałem się tej wody jak... diabeł święconej wody? Na nieszczęście organizatorzy postanowili oswoić nas nieco z temperaturą w fosie i kazali każdemu chwilę przed startem zanurzyć się w tej kałuży po brodę. Żeby była jasność - jak latem jadę nad wodę, wchodzę do niej zwykle pół godziny, albo tylko do kolan ("bo krio dobra na łydeczki"). A tutaj trzeba było na raz, bo siara, bo kobiety też startują, bo Jankes komentuje i gołpro mnie kręci.


Nie wiem ile stopni miała ta woda w niedzielę 17.września, ale subiektywnie pozwolę sobie to zobrazować łatwiejszą do wyobrażenia deskrypcją - była kur#wsko zimna. Ale wjechałem na pełnej, chyba nawet jako pierwszy z fali (super, wygrać 50-metrowy zbieg na takich zawodach to osiągnięcie dające w szerszej perspektywie mniej więcej tyle, co trafienie jednej liczby na sześć w lotto).


Potem zaczęło się lodowate piekło - od połowy dystansu, z każdym metrem członki reagowały na polecenia mózgu w coraz bardziej zwolnionym tempie. Słabo, coraz słabiej. Miałem wrażenie, że nie posuwam się do przodu, że zaraz przestanę ruszać kończynami i po prostu pójdę na dno. W sumie to nawet nie było wrażenie, to już można było nazwać strachem. Z wody wyszedłem maksymalnie zajechany, z odłączonymi od prądu kopytami, bolącą z zimna głową, w dodatku wyprzedzony przez jedną z kobiet, także bajka!


Teraz czas na wspin. Oglądając filmiki z poprzednich edycji, zastanawiałem się dlaczego ci ludzie nie podbiegają, tylko podchodzą. W momencie w którym wyszedłem z wody (w rubryce "tętno" mogłem wtedy wpisać wysokość Sky Tower'a), podbieganie było nie do przyjęcia przez moją wyobraźnię. No ale przecież jak się człowiek śpieszy, to się diabeł cieszy ;) Zzzajebiście stroma ta skocznia! Jak już pisałem, na wyjściu z fosy odstawiła mnie jedna laska, więc trzeba było się ogarnąć. Tylko że już na tym etapie miałem ochotę wrócić do domu. No nic, ciśniem ile fabryka dała. "Aphile" nie są moją najsłabszą stroną, więc zdobywam czwartą pozycję, a niedługo później nawet trzecią, ale serce napiernicza jak magazynek w uzi i buja mną na boki lepiej niż w niektóre weekendy. Gdyby ktoś rozpiął slackline na Matterhornie i powiedział: "ej, albo tyrasz KTDH i wskakujesz na linę, albo zapijasz piwo wódką i wskakujesz na linę", więcej równowagi trzymałbym po tym drugim. Bajdełej efekt podobny, ale o tym za chwilę.


Nie odwracam się za siebie, w sumie w dupie mam to czy ktoś siedzi mi na ogonie (na dupie?). Tempo bardzo równe, choć niskie. W głowie się kręci, odcinka blisko, a prowadząca dwójka nie chce dać się dogonić. Trudno. Docieram na szczyt, dostaję medal, padam na deski i gratuluję innym. Za chwilę wpada pierwsza kobieta z naszej fali i, mówiąc wprost i brzydko, zwala się na mnie, średnio świadoma czegokolwiek. Źle się czuję (bynajmniej nie przez nią), nie umiem wstać (bynajmniej nie przez nią), a jak już wstaję - nie umiem się wyprostować (cóż, też nie przez nią). Głowa napieprza, oddechu brakuje, niedobrze i fuj. Wypadałoby zwolnić miejsce na platformie, ale co nagle to po diable ;) Jednak wolontariusze nalegają, więc opuszczam szczyt skoczni, by zaraz po zjechaniu windą na dół, pozbyć się śniadania w kilku turach. Zarzygawszy sobie medal, oddaję go Robertowi (chyba po prostu odrzuciłem go gdzieś na bok), by w skupieniu kontynuować ceremoniały. Zamieniam mokrą koszulkę na suchą bluzę klubową i wygięty jak precelek ruszam na kwaterę, uprzednio życząc powodzenia Temu, Który Mnie Na To Namówił. Oto i On (zapamiętajcie, jakby kiedyś wylądował na liście gończym):


No właśnie, niby ruszam, ale po kilku krokach kolejny wymuszony przystanek. Siadam na chodniku, by przemyśleć swoje życie (szczególnie ostatnie pół godziny), a towarzyszom podróży proponuję pójść na kwaterę beze mnie. Po dłuższym czasie zbieram się w sobie, wstaję i idę. Nawet głowa trochę odpuściła i udało się ciut wyprostować. Potem było już tylko lepiej. Przeszło. Ale nie wracam tam, nigdy. Wieczorem snujemy rozmaite wizje typu wersja bez fosy (jest taka opcja), wersja z wodą ale jak będzie cieplej, wersja z wielkim dmuchanym flamingiem, wersja z wielkim dmuchanym męskim członkiem (wstyd się przyznać, ale posiadam), wersja sztafetowa i wersja sztafetowa z czwartą zmianą, którą stanowiłby Zielu, skaczący ze spadochronem ze szczytu skoczni. Albo bez spadochronu. Umieszczam też w Wielkiej Księdze Gości rysunek Diabła, okraszony wierszykiem. Niech wiedzą.

Diabeł tkwi w szczegółach. W Karpaczu nie było szczegółów, było za to dużo diabła. Zaorałem się jak nigdy przedtem (a trochę zawodów zdążyłem już w życiu pokończyć), nie osiągając zupełnie nic, poza nowym poziomem wysiłku, którego prawdopodobnie nigdy już nie przeskoczę. Wpisowe nie było najniższe, pakiet słaby, kolejka do biura ogromna i nie chciała się skurczyć, przez co start był opóźniony o ponad godzinę. Ale każda porażka czegoś uczy, więc koniec marudzenia, wyciągamy wnioski i jeszcze ciężej trenujemy ;) Na drugi dzień wpadła Śnieżka - nogi się domagały, przyzwyczajone do nieco dłuższej orki. Poza tym mieszkać 7km od Śnieżki i nie zaliczyć Śnieżki, to tak jak mieszkać 7km od Emily Ratajkowski i nie zaliczyć... no, nieważne.


Podsumowując: nie pamiętam żebym kiedykolwiek dał z siebie tak wiele, osiągając tak niewiele (bo miejsce w 1/4 stawki jest zdecydowanie poniżej oczekiwań). To był relatywnie szybki numerek tam, gdzie Diabeł mówi dobranoc. Ale wszystkiego trzeba w życiu spróbować, szczególnie jeśli potrzeba na to mniej niż 5 minut. To wystarczający czas na zrozumienie pewnego chińskiego przysłowia: "aby poczuć się jak nowo narodzony, musisz najpierw poczuć jakbyś umierał".



Pier#olę. Nigdy więcej.


* nie było zapalenia oskrzeli, ale dobrze mi to pasowało do tamtego zdania









fot. Zielu, archiwum własne