niedziela, 3 lutego 2019

"Fajny ten bieg, taki nie za krótki" - czyli nie za krótki wpis o nie za krótkich Mistrzostwach Polski na 100km

INTRO

"Ojjjaaaaaaaa, Stadion Narodowy <3" - tak właśnie pomyślałem dawno, bardzo dawno temu, czytając bardzo pierwsze zapowiedzi projektu "Narodowy Bieg 100-lecia". Drobnym druczkiem, gdzieś w kąciku, upchnięto informację o Mistrzostwach Polski na 100km, z trasą ulokowaną na błoniach Stadionu Narodowego, z którym to czuję więź mocną jak więź ojca z synem, albo coś podobnego. Jaram się w każdym razie.

Jednak miesiące mijały, a lakoniczna notka nie zmieniała swojej formy, co pozwalało myśleć, że plany organizatorów się nie zmienią. Moje napalenie na ten bieg rozwijało się zatem z każdym miesiącem, a informacji na jego temat było jak na lekarstwo. Z czasem zacząłem dopytywać u samego ojca dyrektora, który to sam nie był pewien losów projektu i nie potrafił (o co bynajmniej nie mam żalu) określić choćby daty biegu.

Jakoś gdzieś koło pierwszych wiosennych promieni słońca (albo wcześniej? nie pamiętam w sumie), ujawniła się data zapisów i regulamin, który moje rosnące napalenie nieco jednak ugasił. Lokalizację bowiem zmieniono na warszawski AWF, co w istotnym stopniu redukowało u mnie poczucie sensu uczestnictwa w tych Wielkich Igrzyskach Ludzi Niewyżytych Inaczej. Ale jak się człowiek napalił i sfokusował na tej Warszawie, to już ciężko było zmienić zdanie. Jak się powiedziało "A", trzeba powiedzieć "B(oliiiii)". No to się zapisałem!

Hehe, debil.

Kilka miesięcy zleciało jak pejczem w tyłek trzasnął, a moje bieganie po DFBG to temat trochę jak Yeti albo duchy. Niby ludzie wierzą, że istnieje, ale nikt nie widział. Zostałem natomiast stałym klientem Opolskiego Centrum Fizjoterapii i choć polecam chłopaków jak jasna cholera, to wolałbym tam jednak trafiać jak najrzadziej. Tym razem próbowaliśmy wyleczyć moje nerwy (te w stopie), co trwało jakiś miesiąc i wymagało wielu różnych metod, na które byłem dość oporny. Ostatecznie jednak zamknęliśmy cykl okładów z młodych piersi profesjonalnych zabiegów tuż przed półmaratonem w Szczecinie, gdzie nawet udało się zrobić PB, co pokazuje jak ważną rolę w treningu biegacza stanowi odpoczynek :P

W październiku wpadły jeszcze niecałe 2 tygodnie tyrania w Zakopanem (hej!) zakończone bezsennym weekendem na Łemkowynie, jako wolo. Potem już tapering i odliczanie dni do startu. Świadomym strzałem w kolano było nieodmawianie alkoholu i nieunikanie życia towarzyskiego, ale wnikliwa analiza możliwych reakcji mojej własnej, średnio zrozumiałej psychiki, nakazała pójście z nurtem, bo gdybym sobie odmawiał, to byłbym smutny i sfrustrowany cały czas, a tak to tylko patrząc na listę wyników po zawodach :D Jednak w sporcie jak w życiu, "nic na siłę", niech rzeczy dzieją się naturalnie.

Czas Wielkiej Próby

Do Warszawy, wraz z dwuosobowym teamem supportującym, któremu na imię Justyna&Robert, przybywam w piątkowe popołudnie, w przeddzień imprezy. Obładowani jak cygański tabor, ruszamy pierw do Pekinu po odbiór pakietów na 30.Bieg Niepodległości, a następnie metrem udajemy się do hostelu Pepe (bardzo polecamy!), by stamtąd, po zrzuceniu z siebie Rzeczy i załatwieniu miliona pozornie bardzo ważnych spraw służbowych, prędko udać się na odprawę i po odbiór pakietu. Odprawa jest bardzo długa, za długa. Słyszymy wiele nieistotnych rzeczy, a gdy ludzie zaczynają wychodzić, niezainteresowani nieistotnymi rzeczami, dyrektor biegu przechodzi do mówienia rzeczy niemiłych. Ponadto przy odbiorze numeru startowego dowiaduję się, że jeśli chcę być klasyfikowany w MP, muszę być o 7. rano w bazie zawodów i atakować lekarza, który wyda pozytywną opinię o moim stanie zdrowia (albo nie). Nie podoba mi się ten pomysł, bo lubię spać, a takie ultimatum odbiera mi trochę snu, więc humor oklapł. Humor oklapł jeszcze bardziej na drugi dzień, kiedy okazało się, że lekarz spóźnił się jakieś 45min... ale po kolei.


Z warszawskiego AWFu, poświęcając jeszcze chwilę na oznakowanie stolika serwisowego numerami startowymi, idziemy do pobliskiej pizzerii, naładować baterie pustymi jak siostry godlewskie kaloriami, jednak na zamówione jedzenie czekamy naprawdę bardzo, bardzo długo. Dłużej, niż dzień później czekałem na lekarza. Napycham się pizzą i frytkami, zapijam to piwem i nabity jak hinduski autobus, wraz z towarzyszami, ruszam w stronę kwatery. Z dużą starannością szykuję sobie butlę naturalnego izotonika (opróżniając jednocześnie kolejną butlę innego naturalnego izotonika), a następnie przygotowuję śniadanie w postaci koktajlu bananowego z chia, guaraną i odrobiną soku z cytryny. Tradycyjnie zawalam krzesło rzeczami, które ubiorę po przebudzeniu, nastawiam budzik na 6:00 i jako ostatni z drużyny, kładę się spać, co dzieje się jakoś sporo po północy.

Nadzieja matką głupich. Budzę się koło 5:00, co nie jest odebrane przeze mnie z przesadnym optymizmem. Jakimś cudem zasypiam jeszcze na chwilę, ale o kant dupy rozbić taką drzemkę. Szejk bananowy wchodzi dość dobrze, więc pozostaje się ubrać i (jak zwykle później, niż pierwotnie sobie zakładałem) popędzić na start. Justyna i Robert mieli tam dotrzeć jakoś koło 9:30.

"Czy to Ty jesteś taki pojebany żeby biec na start biegu na 100km?" - usłyszałem w słuchawce, dotruchtowywując koślawo na miejsce zbrodni, jak zwykle spóźniony. Niczego bardziej serdecznego od przyszłej towarzyszki biegowej niedoli nie mogłem usłyszeć na dzień dobry (ja wiem czy taki dobry...). Idziemy poszukać pana doktora, bo problem mamy ten sam. Właśnie wtedy okazuje się, że pan doktor jednak postanowił wziąć ze mnie przykład. Przez kolejne 40' głównie stoimy w miejscu, licząc po cichu na to, że ostatecznie nie będzie miał nas w dupie (ani my jego, bo nie wiemy jeszcze, czy badanie nie będzie per rectum), w końcu się zjawi i szczęśliwie zostaniemy wpuszczeni do klasyfikacji MP.


Ostatecznie jednak nadjeżdża karetka, więc Michał Bernardelli leci doń z nami, prosząc ratownika o "machnięcie ręką, żeby mógł nas odznaczyć na liście". Następuje pomiar ciśnienia, pomiar czegoś tam z palca i pomiar czegoś tam palcem i słyszymy zbawienne "może biec". Zaliczam jeszcze Toaletę Ostateczną na minuty przed startem i pędzę pod dmuchaną bramę, gdzie już kotłuje się stado psycholi, ale jakieś specjalne emocje o dziwo mną nie targają. Będzie co będzie, nic na siłę.

Ruszylimy

Ilekroć próbowałem ten bieg jakkolwiek zaplanować (tzn przynajmniej te elementy, które da się jakkolwiek zaplanować, bo o wielu jednak nie można tego powiedzieć), sam przed sobą składałem deklaracje tempa na poziomie 5'50-5'55, przynajmniej przez pierwsze 50km. Potem łi łil si łot tajm łil tel, a końcówka miała być YOLO. Tak było w sumie od zawsze. Zostało to spisane na papirusie i umieszczone w urnie w grobowcu w świątyni Ramzesa II w Abu Simbel. I od samego startu w sumie chuj to wszystko strzelił.



Ruszamy jakoś w okolicach 5'30 i trzymamy się tego w sposób niepokojąco naturalny i niezmienny, jednak z czasem coraz mniej bezwysiłkowo. Powiedzmy, że jakieś tam minimalne doświadczenie z kryzysami na dystansach mam, więc wiem nie od dziś, że jak się dokręci początek choćby minimalnie za mocno, to potem człowiek puchnie i robi się jakoś tak niesympatycznie. No to mówię na głos, że "nie utrzymamy tego" i że "za szybko". I absolutnie nic to nie zmienia, bo dalej lecimy tak jak lecieliśmy, a ja, nie wiedzieć czemu, próbuję dostosować się tempem do towarzyszki, zamiast być tym mądrzejszym i hamować.


Jakoś koło 30.kilometra, zaczynam już ewidentnie czuć, że 5'30 było lekkim przegięciem. Przychodzi pierwsza zadyszka i trzeba wkładać trochę wysiłku w utrzymanie tempa. Na 36.kilometrze notuję to, co zwykle notują maratończycy na 36.kilometrze. Ściana wyrasta nagle i nie za bardzo daje się zburzyć. Uzupełniam naprędce kalorie, wciągając żele, banany, ukochaną colę i tłusty jak bity dj'a 600V bulion, którego pierwszy kubek, prócz tego, że tłusty, to jeszcze gorący jak pokaz salsy na ulicach Havany. Odparzam sobie wnętrzności jak nigdy (uczciwie przyznam, że rzadko zdarza mi się odparzyć sobie wnętrzności), ale po chwili w organizmie wraca homeostaza i nie ma śladu ani po ścianie, ani po poparzeniu bulionem.


Piąta dyszka idzie opornie, bo wciąż przed półmetkiem, a w nogach jednak maraton, więc nogi już trochę ciężkie. Kilometry lecą leniwie jak kawałki Barry'ego White'a, ale na horyzoncie upragniona "piędziesiona". Przyjmuję ten moment z lekką euforią, ożywiam się nieco i przez chwilę jest nawet ok, bo przecież teraz już z górki. Tylko 50km z górki, to wciąż pieprzone 50km :P Nie zwykłem robić takich dystansów treningowo, więc powoli z organizmem zaczynają się dziać nietrudne do przewidzenia rzeczy. Szósta i siódma dyszka to czas, kiedy stan zapalny rozchodzi się już po całym ciele - od karku, poprzez ramiona, mięśnie tułowia, aż po kończyny dolne, ciężko zajechane powtarzaniem tego samego ruchu przez ponad 5h. Wszystko czuję, wszystko jest już zmęczone, jednak ciężko o inny stan na tym etapie zawodów. Prawdziwym bólowym hitem są tego dnia ramiona, które przecież pracują cały czas, zupełnie jak nogi, a jednak nie skupiałem się przesadnie na ich trenowaniu. (A jak już się skupiałem, to niesymetrycznie.)


Koniec jest blisko

Na ultra lubię odliczać wstecznie. Śp. Zdzisław Ambroziak odliczał wstecznie punkty do zakończenia seta w pojedynku siatkarskim, a ja odliczam sobie kilometry do zakończenia biegowej poniewierki. Bo przecież 30km to standardowy długi trening do jeziora Średniego i z powrotem, ot niedziela na biegowo. A takie 20, to się łyka w tygodniu, jak nie zasiedzi się człowiek w biurze. I już powoli można było chłodzić szampany i zamawiać pizzę i burgery w Maku, a tu mały zwrot akcji na 12km przed metą, kiedy do końca został już właściwie króciutki trening. Nagły protest żołądka u towarzyszki niedoli, po uprzednim upewnieniu się, że mam lecieć dalej sam, spowodował, że... poleciałem dalej sam. Na szczęście postój techniczny nie zabrał dużo czasu, ale o efektach za chwilę.


No to popędziłem do naszego support desku i mówię, że potrzebne to i to, że Miśka zaraz będzie bo mały kryzysik wjechał. Nie czekając, potruchtałem ku mecie. I tutaj z kolei inne zjawisko dotknęło mnie w obliczu ostatniej dychy. Wzięty wcześniej Ibuprom, zaczął w końcu działać przeciwzapalnie, co zamieniło mnie w króliczka Duracell. Z jednej strony wrzuciłem piąty bieg i leciałem tempem podprogowym w trybie "nie muszę jeść, nie muszę pić, muszę ZAPIERDALAAAAAĆ", a z drugiej strony potrafiłem tak po prostu stanąć pod ledową tablicą wyników na kilka minut z czystej ciekawości, w oczekiwaniu na odświeżenie rezultatów. Pod koniec biegu na 100km, nie myśli się normalnie:)


Wielki finisz

Maszyna rozpędziła się na dobre, zaskakująco mocno pokonując ostatnie kilometry, niekiedy slalomem pomiędzy żywymi trupami, toczącymi leniwie swoją asfaltową walkę. Nie bolało mnie nic, nie potrzebowałem niczego, bawiłem się świetnie. W międzyczasie dogoniłem też Miśkę, która mimo wymuszonej przerwy, nadal trzymała czas jak marzenie. Po ponownym upewnieniu się, że mogę lecieć dalej swoim tempem, ponownie poleciałem dalej swoim tempem. Spikerujący wtenczas Kuba Wiśniewski pokusił się nawet o pewne obawy, czy będę w stanie zatrzymać się po 100 kilometrach.

Byłem w stanie.

Ostatnie metry na długich dystansach, to zwykle (poza przypadkami, kiedy ktoś jest ogarnięty kryzysem na tyle ciężkim, że mózg zdecydowanie haltuje wszelkie próby podkręcenia tempa) apogeum euforii, prędkości, nieodczuwania bólu i wytrysku wszelkich możliwych emocji. U mnie z tymi emocjami bywa różnie, ale plan minimum został wykonany - 10h pękło zdecydowanie jak oskórek chitynowy szarańczy po ataku głodzonego przez miesiąc ptasznika. Czekam jeszcze chwilę w pozycji wertykalnej na koleżankę, siódmą zawodniczkę Mistrzostw Polski w biegu na 100km i czwartą zawodniczkę na świecie w kategorii U23 w 2018 roku (w absolutnym debiucie na tym dystansie!), udzielając w międzyczasie wywiadu Kubie Wiśniewskiemu, który do konferansjerki ma talent nie mniejszy niż do biegania.

Jednogłośnie i bez dłuższego debatowania uznajemy z Miśką, że to, co właśnie zrobiliśmy, było głupie. Następnie każdy idzie się "ogarnąć" wraz z najlepszymi teamami supportującymi. W akademickim bufecie zjadam dwie zapiekanki i odbieram precjoza z rąk Pani Wandy Panfil, omal nie spadając z niestabilnego jak kondycja psychiczna Krystyny Pawłowicz podium. Spacerujemy jeszcze do sklepu po jakieś pierdoły, a potem już na kwaterę, gdzie w spokoju mogę wypić piwo, przescrollować fejsa i odpowiedzieć na kilkanaście smsów, z których żaden nie dotyczył pracy, a wszystkie dotyczyły mojego startu. Tradycyjnie już idę spać jako ostatni, choć doskonale pamiętając, że pomoc biegaczom jest z pewnością zajęciem jeszcze bardziej męczącym, niż samo bieganie.



Następnego dnia skoro świt, podejmuję w końcu jakąś mądrą decyzję i zostaję w łóżku, zamiast udać się z Robertem na start Biegu Niepodległości. Nie jestem w stanie się ruszać, a dyszka w kilkunastotysięcznym tłumie nie byłaby najmądrzejszym zabiegiem regeneracyjnym. Jedziemy z Justyną pooglądać biegaczy, a następnie na dworzec, by w oczekiwaniu na pociąg do Opola, z czystym sumieniem opędzlować dworcowego maka z połowy pozycji dostępnych w menu.

Epilog

Prawdę powiedziawszy, ciężko jakoś sensownie podsumować coś tak bezsensownego. Ciężko umotywować przesycony cierpieniem środek do celu, który to cel jest cierpieniem bez porównania większym. Ciężko oprzeć się wrażeniu, że są w życiu ciekawsze, tańsze i mniej bolesne rzeczy do roboty. Ale też ciężko oprzeć się uzależnieniu, ciężko spocząć na laurach w poszukiwaniu granic wytrzymałości i ciężko odmawiać sobie rzeczy wartościowych. Nawet jeśli tej wartości sami nie potrafimy jasno zdefiniować.
-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------
P.S. Dziękuję za wszystkie niezasłużenie miłe słowa (to przecież tylko bieg, jeden z wielu, dokładnie taki sam jak każdy inny), za wsparcie przed, w trakcie i po; pisane, mówione i wyrażone w formie czynnego, najlepszego na świecie supportu na trasie, a także za bezcenne towarzystwo na większości trasy - to wszystko pozwoliło złamać 10h i nie złamać niczego innego. Gratuluję każdemu uczestnikowi pokonania samego siebie, swoich słabości, potężnych kryzysów, przekroczenia osobistych granic i wyznaczenia kolejnych. Pamiętajcie, wszystko jest w głowie!



No i dziękuję Ci za dotrwanie do końca tej notki, pomimo tylu ciekawszych rzeczy do roboty ;)

PS2: Cytat w tytule, to autentyk autorstwa jednego z wolo, zasłyszany gdzieś tam na trasie.

fot. pasjabiegania.pl, Festiwal Biegowy, Justyna Jackiewicz, arch. własne