sobota, 29 lipca 2023

Ooops, I did it again - relacja z DFBG 2023

Z fascynacją biegami ultra jest trochę jak z zachowaniem kotów. Bardzo chcą gdzieś być, a jak już w końcu się tam znajdą, to bardzo nie chcą tam być. Ot, taki paradoks. 

DFBG, nie wiedzieć czemu, traktuję jak swój doroczny must do w kalendarzu startów, jednak po trwałej zmianie daty festiwalu, większość dystansów weszła na kurs kolizyjny z celebracją osiemnastki. Jedyną opuszczoną przeze mnie edycją, była ta z ubiegłego roku - leczyłem wtedy skręcone na rolkach kolana i pakiet na 130km byłem zmuszony odsprzedać. Podejście (do 130tki, nie do skręcenia kolan) powtórzyłem zatem w tym roku, choć nie do końca wierząc w jego powodzenie. Pokaźna seria DNFów na długich dystansach rozbiła morale w pył i ciężko nawet spamiętać ostatnią ukończoną trzycyfrówkę. Tym bardziej biorąc za fraki najdłuższy dystans jaki kiedykolwiek ukończyłem, trudno było liczyć na powodzenie tej misji.

Z pomocą przyszła jednak czerwcowa grywalizacja firmowa, która zmotywowała mnie do sumiennego realizowania planu treningowego, a nawet dodawania do niego czegoś od siebie. HEHE. Tym sposobem z tyłu głowy miałem dobrze przepracowany miesiąc. Do tego pełnia zdrowia, wola walki i świadomość, że skoro udało się 4 lata wcześniej, to teraz też musi się udać. Tzn nie musi, ale no da się.

- Wigilia -

Do Londynu przyjeżdżamy już w środę, dzięki uprzejmości Justyny <3, która zgodziła się zawieźć nas na start, a dwa dni później odebrać z mety. Zrzucamy z siebie toboły i idziemy do Marianny (szok) na cheat-carbo-loading w postaci pizzy. W powietrzu czuć coraz bardziej festiwalową atmosferę, choć do weekendu daleko. Na każdym kroku widać kanciaste jak Cinquecento łydki, a na napiętych, choć nieco wysuszonych torsach, można zaobserwować biegową rewię mody, czyli wystawę okolicznościowych koszulek z całego świata. Do pizzy biorę też na rozluźnienie lampkę wytrawnego wina. Mati poprzestaje na Lechu zero.  

Najedzeni, wracamy na kwaterę, bo ewidentnie zbiera się na srogie pierdolnięcie z nieba. Po drodze jeszcze szybkie zakupy w Żabce - dopycham się lodzikiem i batonikiem. Mati kupuje wodę i w ostatniej chwili chowamy się w kwaterowym zaciszu przed nadciągającą ulewą. Podobnie jak w Kaliszu, rezygnujemy z połączenia łóżek, w obawie przed kolejnymi krępującymi sytuacjami. Otwieram cydr. Mati rezygnuje ze swojego przydziału, więc otwieram drugi cydr. Po lampce wina i dwóch cydrach osiągam biegową gotowość... i zasypiam na sofie (tuż przy Matim gadającym 2 godziny z Kazią). W międzyczasie siatkarki grają bardzo ważny mecz, który przesypiam. Mati bierze prysznic i idzie spać, a ja budzę się w opakowaniu na kanapie w środku nocy, po czym powtarzam procedurę zastosowaną kilka godzin wcześniej przez mojego biegowego kompana. 

- Dzień próby -

Przedstartowe napięcie jest odczuwalne na różnych poziomach, w większości powiązanych z układem pokarmowym. Próbuję doleżeć w łóżku do końca doby hotelowej, w międzyczasie odpowiadając z komórki na najpilniejsze służbowe maile. Przed 12. rozpoczynamy Wielkie Pakowanie. Pani Właścicielka pogania mnie na messendżerze, bo jej kuzynka postanowiła przyjść posprzątać pół godziny wcześniej. Ostatnie smarowanie bengayem i sudocremem idealnie wydepilowanych powłok skórnych, ostatnie mycie zębów, ostatni kęs ryżu i ostatni pocałunek; w końcu opuszczamy lokum obładowani jak cygański tabor i pędzimy w stronę biura zawodów.  

Kolejne godziny spędzamy w parku, chłonąc klimat DFBG (i zdrojowe powietrze) wszystkimi otworami ciała. Czasu do 18. mamy całkiem sporo, co nie jest wcale takie pożądane, kiedy nie ma się nic do roboty. Oddajemy worki na przepak i metę, coś tam jeszcze jemy, pijemy, podładowuję telefon i wizualizujemy sobie nadchodzącą dobę. Kiedy spiker zaczyna podnosić temperaturę zawodów, udajemy się na ostatnią przedstartową dwójeczkę i ustawiamy bolidy najdalej jak to możliwe, żeby tłum nieco wyhamował nasze ewentualne zapędy. Wojtek Heliński zaczął odliczanie, race zaczęły dymić (nie, żadna metafora), a my zaczęliśmy nadzwyczaj długi marszobieg do celu, którym był park zdrojowy w Kudowie. No to goł! 

 - START - 

Zaczynamy, zgodnie z planem, bardzo wolno. Ciężko nazwać to biegiem. Przy takiej ilości zawodników i takiej przepustowości ścieżek, tworzą się miejscami ogromne zatory, w których tracimy bardzo dużo czasu. Bez większych emocji, docieramy do pierwszego punktu kontrolnego, gdzie uzupełniamy flaki i ruszamy na długi, 26-kilometrowy odcinek, kończący się gdzieś u podnóża Śnieżnika. Tam po raz kolejny wysypuję sobie syf z butów i zaczynam odczuwać lekkie skurcze. Napełniam bak pod korek przed najgroźniejszym, zdawałoby się, szczytem na trasie; Mati smaruje się bengayem i ruszamy pod górę. Nadal czuję się nadspodziewanie (jak na taki dystans) dobrze. Zaczyna padać deszcz. Momentalnie robi się dość chłodno, więc tuż pod szczytem ubieramy kurtki. Pod osłoną nocy mijamy nową wieżę na Śnieżniku i zaczynamy długi zbieg do trzeciego punktu kontrolnego. Zbieg, muszę zauważyć, chyba trudniejszy i bardziej wyniszczający niż podejście na szczyt.

Tacy lekko już podmęczeni, docieramy do Międzygórza. Wypijam zupę, coś tam zjadam, coś tam sobie dolewam i po raz kolejny wysypuję syf z butów. Ruszamy, ja niestety bardzo ociężale (pełny żołądek nie pomagał, poza tym nienawidzę biegać ultra po asfalcie), ale pomału rozpędzam maszynę. Przecinamy rezerwat Wodospad Wilczki, docieramy na Igliczną i ostro skręcamy w prawo i w dół, odliczając kolejne kilometry do przepaku. W końcu, po bardzo nużącej, ciągnącej się niemal w nieskończoność polnej prostej, bladym świtem docieramy do Długopola-Zdroju.

Zmiana koszulki, skarpetek, czapki, odnowienie zapasów odżywek, toitoi, kilka ćwiartek bułki i można ruszać w drogę. Bardzo, bardzo wolno, ale w końcu wychodzimy z tej jakże potrzebnej oazy. Dość sponiewierani brniemy w stronę Spalonej, po drodze podziwiając (w sumie jedyne tego dnia, nie licząc mety w Kudowie) przepiękne górskie widoki ze zboczy Jagodnej. Naprawdę sztos, magia. Mój mózg od kilku godzin rozpaczliwie woła o chwilę resetu, ale nadal nie posłuchałem bo by mi kompan nawiał. Docieramy na szczyt, skąd delikatnie zbiegamy do kolejnego PK, tym razem kierowanego przez Mirka i ekipę Biegu Rzeźnika. Jeden z szybszych pitstopów. Bez zbędnego pie*dolenia pomykamy dalej, choć nogi mam już naprawdę ciężkie.

Na wyjściu z punktu, doganiamy Diabła, który oddaje nam swoje mityczne Dextro. Mati przedstawia mi chytry plan rozmienienia 20h, a ja staję na siku co 10min. Ostatnim tchnieniem próbuję utrzymać tempo świetnie dysponowanego towarzysza. Gdybym teraz odpuścił, prawdopodobnie zszedłbym z trasy, a w najlepszym wypadku przez kolejne 50km po prostu bym spacerował. Słaba wizja, tym bardziej z rozładowanym telefonem :D 

Brniemy przez lasy i łąki (nie pamiętam tego fragmentu), a tuż za torfowiskiem wpadamy na punkt w Zieleńcu. Słaniam się na nogach nie tyle ze zmęczenia mięśni, co z deficytu snu. Organizm naprawdę mocno upomina się o zamknięcie oczu i reset. Każda sekunda przestana na punkcie potęguje ten efekt, więc zmykamy zeń czym prędzej. Wdrapuję się (w pogoni za naprawdę mocno napierającym Matim) na górę stoku narciarskiego i tuptam wzdłuż granicy, by po chwili zacząć długie zbieganie do ostatniego punktu kontrolnego.

Ośrodek biathlonowy na Jamrozowej Polanie jako jedyny załatwił dla biegaczy (zakazany na innych punktach) chlust wody na łeb. Ba, zadbali o prysznic! Oprócz tego, pod ręką były także cywilizowane toalety, więc postanawiam skorzystać na ten ostatni akt masochizmu. Pożegnalna dwójeczka, kolejne dextro, arbuzik do pyska i ciśniem do mety. Przy czym "ciśniem", naprawdę nie wyglądało wtedy jak ciśnięcie. Obiegamy Okrążamy Gajową (700m n.p.m.) i docieramy do parku zdrojowego. Szkoda, że w Dusznikach, a nie w Kudowie. Okrutnie długa prosta ciągnie się niemiłosiernie. Zatrzymuję się na kolejne wysypanie-gówna-z-butów-pisane-razem, a starsza Pani zagaduje o Rzeczy. Okazuje się, że jest nieźle zorientowana w temacie DFBG. Miło. Mati spierdala mi coraz bardziej. Doganiam towarzysza podróży i napieramy przez centrum tej uroczej, uzdrowiskowej miejscowości, po drodze spotykając Ojca Dyrektora całego tego zamieszania. Piotrek pyta, czy nas do reszty popierdoliło trasa dobrze oznakowana, a w międzyczasie dołącza do nas trzeci biegacz. Czuć, że wariat. No i lokals, bo jak przebiegamy pod jednym z domostw, przed którym stoją wiadra z wodą i chochla, to żłopie jak swoje, nie zastanawiając się nawet czy to dla nas, czy po myciu stóp/podłóg. A może jedno i drugie.

Opuszczamy Duszniki, skręcając w lewo za Zakładami Elektrotechniki Motoryzacyjnej. Pamiętam, że to już prawie końcówka, ale jakże wykańczająca. Stąd jeszcze tylko i aż 14km do mety. Pokonujemy kolejne wzniesienia niemal na oparach. Doganiają (i przeganiają) nas kolejni dwieścieczterdziestkowcy. W Dańczowie, na kawałku asfaltu, wybucham parę razy dyskretnym płaczem, żeby spuścić nieco emocji i oczyścić głowę z całego ciśnienia, które od tak dawna we mnie wzbierało. Mijamy Błonie i po nieco ponad 21 godzinach, jesteśmy na ostatniej asfaltowej prostej do upragnionej mety. Wołam jeszcze Matiego, zwracając jego uwagę na czas. Realna szansa na 21:37 ;)

Ostatni kilometr, 800, 700, 400 metrów. Już słychać ten cholernie wytęskniony głos kudowskiego (ba, dolnośląskiego!) cesarza konferansjerki. Hela zapowiada nasz wielki finisz i kończymy najdłuższą biegową przygodę życia z papieskim błogosławieństwem. ZROBILIŚMY TO!

Fotka przy zegarze, odebranie worków na zwłoki, dekoracja medalowa, tylko Justyny jakoś brak. A miała być. Za szybko dobiegliśmy. Kiedy schodzi ciśnienie, robi mi się dość niedobrze. Zesztywniały i obolały, znajduję skrawek trawnika w cieniu. Po chwili dołącza do mnie Mati i próbujemy skontaktować się z J. Znajduje nas po jakimś czasie, w stanie mocno nieciekawym. Ale no kurwa, szczęśliwych i w jednym kawałku :D

Leżymy sobie tak dłuższą chwilę na trawce, kontemplując to co właśnie zaszło, po czym zbieramy spocone dupska z kudowskiej samosiejki i w zawrotnym tempie (lokalni kuracjusze byli przy nas jak Ferrari przy zepsutym Tico) zmierzamy do daćki. Mati pod samochodem próbuje rzygać, a ja na wszelki wypadek wywieszam łeb za okno i zasypiam równo z odjazdem. W Lądku odbieramy worki przepakowe, wzbudzając zainteresowanie zgromadzonych tam licznie biegaczy i kibiców, po czym obieramy kurs na zasłużonego Maka przy opolskiej obwodnicy, wydzielając przez całą drogę silny zapach zwycięstwa, dumy i satysfakcji. 

- EPILOG -

No wreszcie! Po wielu DNFach, naprawdę fajnie jest dotrzeć do mety jakiegoś trzycyfrowego dystansu. Warunki nie były najłatwiejsze, więc ukończenie przyniosło nam poczucie całkiem dobrze wykonanej roboty. Czy sam dałbym radę? Wątpię. Czy można było zrobić to szybciej? Oczywiście. Czy chcemy więcej? No jasne! Ale na razie zasłużona i niezbędna regeneracja, a już za 3 miesiące misja Łemkowyna. No i wielkie dzięki, że dotarłaś/dotarłeś do tego miejsca. Już prawie koniec.

Bez większych kryzysów, bez większych urazów, bez naprawdę długich przerw i przestojów, a nawet bez głębokiego odwodnienia i bez zjazdów energetycznych (ach, ten Diabeł i jego Dextro). To były naprawdę dobrze rozegrane przez nas zawody. Z pewnością nie ostatnie, z pewnością nie najdłuższe (choć najdłuższez dotychczas). Jest jeszcze dużo do zrobienia, więc dość pisania - robota czeka ;)

Piona!



fot.Jan Nyka, Rafał Bielawa, Łukasz Buszka, archiwum prywatne

sobota, 29 kwietnia 2023

Tequila po biegowemu - relacja z Maratonu Opawskiego

Bieganie po górach jest trochę jak bycie aktorem w filmach porno. Niby se poszczytujesz, niby się zmęczysz, niby na mecie ulga i jakoś tak fajnie w środku, ale jak nie jesteś top, to hajsu z tego nie ma, a jedyna pamiątka (oprócz wspomnień) to otarcia w miejscach intymnych i materiał wideo. A przynajmniej tak mówił kolega.

Zachciało mi się tej TrzyRazyKopy już kilka lat temu; bo blisko, bo wielokrotnie obiegane przeze mnie tereny, bo pierwsza pętla jakaś taka pełna osobistego sentymentu, ale zawsze coś stawało na przeszkodzie (np.alkohol). Nawet kiedy byłem już zapisany&opłacony. Czas przestać od tego uciekać - pomyślałem. I jak pomyślałem, tak zrobiłem, no bo ileż można nie startować.


 Tyle się nasłuchałem, że długość nie ma znaczenia, że wyborem mym padł dystans "królewski", bo jednak 4 ultra rocznie z moją kondycją to byłoby przegięcie wajchy, a przez ostatnie lata zmieniłem nieco poziom szacunku do swojego zdrowia. Coś tam potruchtałem w ramach przygotowań, przejechałem rowerem porządnego longa na miesiąc przed startem, kupiłem kilka żeli na promce w przydomowej aptece i dwa dni przed biegiem zaklepałem nocleg w Miejscu Bez Zasięgu, by nie zrywać się w matchday równo z kogutami, bo przecież mam tego pod dostatkiem w tygodniu, a ja kocham (choć nie potrafię) spać. No i żeby nie było zbyt łatwo, to w ostatniej chwili zmieniłem plan na obuwie. Zamiast butów, w których robiłem wszystkie terenowe treningi od wielu miesięcy, zabrałem Speedcrossy, z przebiegiem niemal "salo(mo)
nowym". Bo podobno czerwone zawsze szybsze. 

Dzień przedstartowy, podobnie zresztą jak dzień startowy i kilka dni postartowych (bycie biegaczem to jednak zajebista robota), to festiwal pustych kalorii, zwieńczony ciepłym domowym piwem na lepsze spanko. 


Jeśli lepsze spanko oznacza pobudkę przed budzikiem, to nikomu nie życzę gorszego spanka. Zbieram się leniwie ze znalezionej za pięć dwunasta kwatery i pędzę na pierwsze w życiu spotkanie z timem, jako że kilka dni wcześniej ustaliliśmy z Trenerem, że odbędziemy wspólną rozgrzewkę przed startem. Nastroje dopisują, nic nie boli, nic nie strzyka, lekki stresik jest, ale bez większych przeszkadzajek i z tysiącem miniętych znajomych mord, staję na linii startu.

BANG! Ruszylim.

Z ambitnego planu biegu w strefie komfortu, już po chwili zostało tyle, ile przez całe studia obserwowałem na swoim koncie bankowym. No nic nie zostało. Tłum poniósł. Próbowałem zaciągnąć ręczny, ale to jednak, nomen omen, wyższa szkoła jazdy. Zaczęło się zatem wyczekiwanie momentu, kiedy to wszystko jebnie. W sensie kryzys. No ale po początkowych perturbacjach, udało się jednak ustabilizować parametry wysiłkowe, dodatkowo grupa nieco się rozciągnęła, więc można nawet powiedzieć, że zrobiło się całkiem przyjemnie. Pogoda dopisywała (aż za bardzo), ilość znajomych facjat nie malała, zatem pozostawało tylko robić swoje i względnie trzymać się planu. Hehe, planu, taaa.

Pierwsze szczytowanie bez większej historii. Chciałem przelecieć przez punkt, ale kiedy punkt rozkłada Bieg Opolski, to ich nie da się po prostu przelecieć (pozdrawiam Bieg Opolski). Na widok Jarka i Mateusza od razu chce się spędzić tam więcej czasu. Kompromisowo kończy się na kubku coli i szybciutko zbiegam czerwonym w kierunku Srebrnej Kopy. Ogólnie zbiegi tego dnia szły nadspodziewanie gładko, ale warunki nawierzchniowe również dopisały, więc można było puścić nogi. Na zbiegu kończącym pierwszą pętlę, organizatorzy rozrzucili mnóstwo błota przywiezionego z Łemko specjalnie na ten bieg (bo Łemko ma wolne w kwietniu, więc co się ma błoto marnować), w które koncertowo wpada tyłkiem jedna z półmaratonek.

Po chwili jednak równie efektownie się podnosi i donośnie narzekając, rozpędza nogi na szybki finisz, lądując tym razem na podium open. Tym miłym akcentem kończę pierwszą dwudziestkę i jako rzecze stara kwietniowa sentencja - odchodzę na drugi krąg.

Plan na międzyczas zakładał jakieś 2h30min. Jakież było moje zaskoczenie po spojrzeniu na zegar, pokazujący coś koło 2:08 na półmetku rywalizacji! To mogło oznaczać tylko jedno i bynajmniej nie chodzi o zajebistość. Miruś, to jebnie. 

No i jebło.

Jednak los postanowił wprowadzić dodatkową zmienną do Równania Zagłady. Tuż po przyjściu kryzysu, przyszło też kilka smsów, informujących mnie (błędnie, jak się okazało) o zajmowanych lokatach w różnych kategoriach. I się człowiek nakręcił. No ale kryzys to kryzys. Brnąłem dzielnie, acz cholernie wolno, zerkając kontrolnie na kolory numerów startowych mijających mnie zawodników. Z mojego dystansu dopadło mnie trzech- w tym dwóch ze sztafety, a jeden z zupełnie innej kategorii wiekowej, więc nie wiedzieć czemu, pomyślałem że nadal czegoś bronię i nadal jest o co walczyć. Ale jak tu walczyć z innymi, kiedy walka z kryzysem nie wychodzi najlepiej, a kroki stawia się cholernie ciężko nawet na płaskim?

Drugie podejście to bolesna agonia. Nerw w stopie rozprowadza ból promieniście i niezwykle upierdliwie na każdym kroku. Dogania mnie lider na dystansie 100km (prawdziwy CzworoKop), więc siadam mu na kole i wiozę się na szczyt, walcząc z niemocą, bólem i coraz częstszymi skurczami. Za szczytem po raz drugi tego dnia wita mnie Jarek. Krótko i zwięźle tłumaczę jak się czuję, więc Jarek (którego, przypomnę, nie da się tak po prostu przelecieć) serwuje mi "Tequilę po biegowemu", posypując cząstkę cytryny słuszną dawką soli. Ładuję to sobie w usta, zagryzam jeszcze pomarańczami i arbuzami w sposób nienadający się do pokazywania małym dzieciom i zalewam to wszystko kubkiem coli, co na tamten moment wydaje się lepsze niż seks. Postanawiam ruszać dalej, głośno wspierany przez Jarka. O ch*ju złoty, odzyskałem życie! 

Pędzę na czeską stronę, ku czekającemu tam Mateuszowi. Nikogo przede mną, nikogo za mną, kryzys mija, siły wracają, a w głowie cały czas telepie się jakże próżna wizja pudła w kategorii, z czego zrobiłem swojego Świętego Graala tego dnia. I właśnie ta wizja na ostatnich 12 bolesnych, bezwietrznych, suchych, czeskich kilometrach, była moim głównym paliwem. 

Szybka piona z Gruntosem i w trybie niemieckiego czołgu turlam się po zboczach Kopy, odliczając ostatnie kilometry. Wróciła wola walki. Odzyskuję siły i wcześniejszą pozycję, czuję się mocny i szybki (hehe) i połykam przedostatnie podejście jakby to był pierwszy kilometr wyścigu. W głowie tylko meta. Na ostatnim punkcie dolewam sobie jeszcze izo na finisz, brodząc ponad kostkę w kolejnej porcji błota. 


Emocje buzują w całym ciele. Pod tym względem przypominam trochę młodego Kamila Leśniaka, tego sprzed lat, który na zawodach sami wiecie co. I ja też, parę razy, dosłownie w sekundę. Na końcówce mix mega zmęczenia i mega mocy. I mega skurczów, których na taką skalę nie doświadczyłem nawet na dystansach 3x dłuższych, oranych w środku lata. Wpieprzam się w przedfiniszowe błoto jakby to była nagroda za cały wysiłek tego dnia. Wpadam na metę z nieuzasadnionym przekonaniem że coś tego dnia udało się wywalczyć, jednak długo później w namiocie pomiaru czasu Sławek uświadamia mi, że tego dnia pozostało mi jedynie miejsce najgorsze-dla-sportowca, co istotnie odbiera mi sporo humoru. 

Po finiszu nadal spotykam mnóstwo znajomych mordeczek z opolskiego świata biegowego, ale zmierzam chwiejnym krokiem ku Trenerowi i jego zdolnym podopiecznym, gdzie udaje się (przy bezalkoholowym piwie) złapać oddech i nie złapać zasięgu. Towarzystwo otacza mnie zacne, bo kompletne podium open z dystansu półmaratonu, w dodatku wszyscy już przebrani i czyści, więc czuję się jak świnia na weselu. I zapewne tak też pachnę. Mimo to, jestem aż nadto zaopiekowany; co rusz ktoś pyta czy już doszedłem do siebie, co wiele mówi o moim wyglądzie. 


Po dłuższej chwili kuśtykam do schroniska młodzieżowego, gdzie spada na mnie z nieba manna w postaci darmowego prysznica, którego nie planowałem, a który był najwyższą wówczas potrzebą. W brodziku kabiny miesza się błoto, siano i fragmenty naskórka ze stóp, czyli koktajl wskazujący na porządne górskie zawody!

Podsumowując - Artur umie w organizację. 10/10. To naprawdę świetne uczucie, kiedy startujesz "u siebie", spotykając tak wiele znajomych twarzy zarówno wśród zawodników i kibiców, jak i orgów, wolo, a także fotografów. I nawet spiker jakiś taki znajomy! Zajebiste zawody, na których było wszystko. I w zasadzie nie trzeba nic więcej dodawać. Dobra, mógłbym dodać jeszcze trochę do własnej dyspozycji i byłoby wówczas idealnie, ale zostawię to sobie na za rok. No bo nie można nie wrócić. Dziękuję i do zobaczenia!;) 



P.S. Kotwice z Brzegu na pierwszym podejściu na Kopę <3 Gdyby piłkarze pewnego klubu piłkarskiego z Waszego miasta byli tak zaangażowani na boisku jak Wy na tamtym punkcie, za miesiąc Stal świętowałaby awans do II ligi. Szacun dla Was za ten doping. Robicie to dobrze.


P.S.2: Nie zliczę wszystkich fotografów na trasie, ale wielkie pokłony również dla Was. Zaufam znakom wodnym na zdjęciach i pozwolę sobie nie wymieniać każdego z imienia i nazwiska. Ogromne dzięki za wspaniałe pamiątki :)

#3xKopa #MaratonOpawski #3xKopa_2023

środa, 28 września 2022

Przypowieść o Pelplinie, czyli jak dojechaliśmy do Gdańska

- PROLOG -

Kiedy 1.października 1994 roku, tłumy kaliszan świętowały pobicie rekordu Guinnessa w wyprodukowaniu największego na świecie loda na patyku (4 metry i grubo ponad 8 ton), mojej ulubionej kaliskiej siatkarki nie było jeszcze nawet w planach. Niespełna 28 lat później w Kaliszu nie czekał na mnie ani spektakularny lodzik, ani tym bardziej rozgrywająca reprezentacji Polski, ale czy to tak naprawdę ma jakiekolwiek znaczenie? Był Cel, była Droga, był też Kompan. I są Wspomnienia, których część próbuję odtworzyć poniżej.

W pewien wakacyjny, ciepły wieczór, przypadkowo spotkani na siłowni kumple, niejako zainspirowali mnie do robienia Rzeczy, opowiadając o swojej rowerowej wyprawie nad morze. Niedługo później, równie przypadkowo, Justyna wybrała Gdańsk jako cel naszego urlopu. Pomysł wrócił automatycznie, jako pierwsza myśl. Drugą było napisanie do Matiego. No bo kiedy toczysz z gościem niemal każdy trening biegowy i rowerowy, to przecież wiadomo, że chętnie przetestujesz wzajemną tolerancję trzydobowym pedałowaniem na Północ, co nie? 

- PREPAREJSZYN - 

W tak zwanym międzyczasie, pożyczamy od jednego z wyżej wspomnianych kolegów szosę, która okazuje się gravelem, licząc na to, że skoro dotarła do Gdańska raz, to dotrze i drugi. Ładujemy w serwisowanie obu rowerów jakiś tysiąc polskich nowych, rozczarowani niezamontowaniem w żadnym z nich ekspresu do kawy, po czym dmuchamy i chuchamy ile płuca dały, żeby ani nam, ani rowerom, nic się nie stało. Dmuchanie wychodzi średnio, bo Próba Generalna, czyli podróż na dożynki do Oławy, to festiwal spadania łańcucha i przeskakujących przerzutek w pożyczonym, świeżo odebranym z serwisu Tribanie. U mnie na szczęście nic nie spadało i nie przeskakiwało. Może dlatego, że mnie tam nie było.

Kupujemy sobie też profesjonalne, pedalarskie, niezniszczalne najtańsze znalezione w necie torby na rower (oczywiście takie same), a do tego pożyczam taśkę podsiodłową od męża koleżanki z pracy. Nadaję paczkomatem do Gdańska torbę z bagażem "rejestrowanym", zamawiam też dla nas jakieś siedem kilo odżywek na trasę (oczywiście takich samych) i kupujemy sobie za pięć dwunasta pro rajtuzki (nie, nie takie same) z takim pampersem, że jakby nosorożec nam w dupę wjechał, to by co najwyżej połaskotało. Dokupuję do tego w decathlonie dwie zapasowe dętki, licząc na to, że się nie przydadzą. Jak bardzo się myliłem, o tym już za momencik :D

 Wyznaczam nam trasę w Google maps, planując żywieniówki mniej więcej za połową każdego odcinka. Zupełnie ignoruję przy tym sugestię bardziej doświadczonego kolegi, żeby nie sugerować się google maps, bo skończymy zakopani w jakimś gównie, w środku wielkiego nigdzie. Wrzucam ślad trasy do zegarka i powoli zaczynam uważać się za gotowego do wyprawy. Start planujemy na 7AM 12.09. - oczywiście z ZWMu. Dzień wcześniej oglądam jeszcze siatkarzy razem ze znajomymi, więc późno wracam do domu i kładę się spać jakoś w środku nocy, a Mati pozbywa się stresu przestartowego za pomocą mocnych alkoholi spożywanych w przemysłowych ilościach, co jasno sugeruje, że start wyprawy zapowiada się bajecznie.

- START, dzień Dużych Oczu (https://youtu.be/o0IMclZOXwc) -

Jak nietrudno przewidzieć, budzę się długo przed budzikiem, oczywiście w stanie który nie pozwala na wstanie. Piszę do Matiego, że przekładamy Start na później, po czym zasypiam. Po ponownym przebudzeniu, kleję naprędce jakieś śniadanie i zdzwaniam się ze zwartym i gotowym i skacowanym towarzyszem - i tutaj kolejna kluczowa informacja. Mati ma flaka. Znaczy w przednim kole ma. Zatem dętka zapasowa idzie w ruch jeszcze zanim na dobre my poszliśmy w ruch; no zajebiście! Zamiast ruszyć o 7:00, ruszamy jakoś koło 9:20, w atmosferze lekkiej irytacjo-frustracji. Co gorsza, zacząłem się robić głodny. Robię jeszcze pamiątkowe zdjęcia na starcie, jakby to miało być ostatnie wspomnienie naszej dwójki. RUSZAMY!


Pierwszy raz w trybie bike-packing, pierwszy raz siedząc na grubej poduszce, więc czuję się nieco dziwnie i w zasadzie uczę się własnego roweru na nowo. Przyzwyczajony raczej do skromnego i lekkiego ekwipunku, odczuwam raczej dyskomfort. No ale jedziemy. Mijamy opolskie wioski i nieprzytomnych jeszcze ludzi, zdezorientowanych nagłym nadejściem poniedziałku. W Łubnianach pokazuję Matiemu gdzie mieszka Mama Radka. Na krajowej jedenastce robi się nieco mniej przyjemnie z uwagi na dużą ilość szybko jadących samochodów i brak szerokiego pobocza. Dojeżdżamy do Byczyny, gdzie robię Matiemu zdjęcie od tyłu przy tablicy z nazwą miejscowości, po czym po raz pierwszy z wielu, stajemy na kawęNaOrleniePisaneRazem. Do postoju obiadowego jeszcze jakieś dwie dyszki.


 

Dojeżdżamy, nieco już zaorani (wszak w długich wyprawach rowerowych doświadczenia nie mamy żadnego), do upragnionego Wieruszowa. Większość odcinka pierwszego już za nami. Zamawiamy włoskie jedzenie, na które dość długo czekamy. Ale odpoczynek nie jest przecież marnowaniem czasu, więc wyrzuty też mniejsze. Niepokojące jest nie tylko zmęczenie, ale też coraz większy smród wydzielany przez nasze ciała ubrania. Kawałek dalej zatrzymujemy się jeszcze w żabce, gdzie Mati uzupełnia zapasy picia. Pogoda bardzo dopisuje, więc uciekamy z Wieruszowa długą i nużącą prostą, przecinamy S8, a następnie granicę wojewódzką. 

 

To zaskakujące jak szybko dotarliśmy siłą własnych kopytek w rejony gdzie blachy zaczynają się od EWE, a jeszcze bardziej zaskakujące, że niedługo potem, zaczęło się przyjemnie roić od PKA. Nawet nieco niedowierzamy, że to już WueLKaPe. Niesieni wielkopolskim optymizmem, a także nurtem rzeki Prosny, prujemy (nadal przy pięknej pogodzie) przez chmary komarów asfaltowe, a następnie polne drogi Pyrlandii. Nigdy wcześniej jednorazowo na rowerach nie zrobiliśmy więcej niż 70km, więc gdy pękła pierwsza "setka", robię zdjęcie zegarkowi. Na szczególną uwagę zasługuje długa, leśna prosta, przy której postój na siku wyglądał jak pitstop w F1, na szczęście bez konieczności wymiany opony. Komary, komary, jeszcze raz komary. Były wszędzie, wbijały się we wszystko. Uciekamy czym prędzej na Północ, mijając kolejne wioski, a także pierwszych kaliskich pedalarzy, wyruszających na poobiednie long ride'y. W sercu dzielimy ich na odmachujących i nieodmachujących. W brutalnej rzeczywistości nie ma co dzielić, bo nikt nie odmachuje.

Na pofałdowanej dojazdówce do Kalisza, robimy sobie zdjęcie przy tablicy (tam też były komary!) i wyruszamy na ostatni pododcinek pierwszego odcinka. Do celu tak niewiele, a zarazem tak daleko, bowiem zmęczenie w naszych debiutujących na trzycyfrowym dystansie członkach było już mocno odczuwalne. Poza pośladkami, dość mocno bolały mnie nasady dłoni. Mati z kolei miał problemy na drugim końcu ciała, ale dzielnie wiózł swój krzyż, trawiąc cierpienie w milczeniu. Wjeżdżamy do Kalisza i dość długo toczymy się urokliwą ścieżką rowerowo-spacerowo-biegową wzdłuż, a jakże, Prosny. Przecinamy słynną na cały kraj Trasę Bursztynową, mijamy kaliski aquapark i dojeżdżamy do upragnionego celu pierwszego dnia wyprawy.


Kwaterujemy się w hotelu Bursztyn, bierzemy długo wyczekiwany i cholernie potrzebny prysznic, po czym idziemy na kolację do gustownej restauracji (gdzie Mati po raz pierwszy żałuje, że nie wziął ze sobą długich spodni), podziwiając i doceniając uroki kaliskiego Parku Miejskiego. Jest tam naprawdę ładnie, choć nie widzimy zbyt wiele. Krótko relacjonujemy Lupie wrażenia z tego dnia, a na powrocie z żywieniówki kupujemy jeszcze zaopatrzenie w pobliskim markecie. Zaopatrzenie to czteropak Namysłowa i lód oreo. No bo przecież jak Kalisz, to lodzik. Pełni wrażeń i zaległych kalorii, wklejamy się w hotelowe łóżka, sącząc wspomniane dziedzictwo browarnicze województwa opolskiego i oglądając love island, co jest dla mnie nowym i bardzo ciekawym doświadczeniem. Mati ostatecznie rezygnuje z pomysłu połączenia łóżek. Zasypiam bardzo późno, a w naszym ciasnym pokoju strasznie śmierdzi. 

143km, 6h30min netto, śr.prędkość 22km/h

- ROZWINIĘCIE, dzień Tańczącego Karła (https://youtu.be/-6KuSa0zgaA) - 

Budzę się bardzo, bardzo niewyspany. Ostatnią rzeczą, na jaką mam ochotę, jest rypanie 170km rowerem do Torunia. A, nie, ostatnią byłoby rypanie 170km biegiem do Torunia. Schodzimy na śniadanie, podczas którego proszę o kawę, ale Pani na recepcji informuje mnie, że na śniadanie jest "albo kawa, albo herbata", więc jak już zalałem sobie herbatę, to kawę muszę dokupić osobno. Denerwuję się nieco, bo nikt nas nie pytał co wybieramy, tylko podsunął nam pod nos torebki herbaty, a kawa przed taką podróżą, w dodatku w takim stanie, weszłaby jak nóż w ciepłe masło. Trudno. Najadamy się tym co jest, wygrzebujemy rowery z hotelowej piwniczki i ruszamy NoBo za cel obierając gród Kopernika.

Wylotówka z Kalisza to marzenie każdego pedalarza. Długa jak lista sukcesów Szopy, prosta jak taktyka w meczu sześciolatków i płaska jak EKG kamienia. Nic, tylko jechać. Jedziemy więc, łykając kolejne kilometry w przepięknej pogodzie i podziwiając cudne poranne krajobrazy wschodniej Wielkopolski. Jest sielsko, ale też przyjemnie (i) szybko. Nawet szutrowy fragment jest jakiś taki sympatycznie płaski. Wszystko nam wchodzi. Nogi do dupy o dziwo wcale nie najmocniej. Podczas przerwy na siku, pstrykam kilka zdjęć i głośno jaram się aurą wokół nas i średnią prędkością, co jest u mnie naprawdę nieczęste.



W lesie między Zbierskiem a Lubinami, notujemy wyjątkowo wysokie nagromadzenie ładnie służbowo ubranych grzybiarek, jednak z szacunku do nich i do siebie, jedziemy dalej. Tego dnia mijamy ich więcej niż pedalarzy, co staje się poniekąd przedmiotem zakładu, w którym wygrywam czteropak piwa. Na uwagę zasługuje również niepisane porozumienie leśnych przedsiębiorców - "grzybiarki" i grzybohandlarze nie zajmują tych samych wjazdów do lasu, tylko kulturalnie rozstawili się naprzemiennie. Cóż za piękny przykład leśnej symbiozy!


Po 37 kilometrach wjeżdżamy do Rychwału. Tradycyjna już kawaNaOrlenie i hotdogNaOrlenie, po czym z naładowanymi bateriami ruszamy krajową 25-tką. Prosta i długa (jak cały Drugi Etap), ale bardzo urokliwa. Przecinamy Autostradę Wolności [A2], po czym... Kurwa. Wjeżdżamy do Konina.

I tutaj jakby w jednej chwili upada całe to pozytywne wrażenie, które zrobiła na nas Pyrlandia. Najciekawszą rzeczą, jaka spotkała mnie w Koninie, było rozpoczęcie cyklu lokalnych ciekawostek przez Matiego. I tak w Koninie poznałem historię finału Pucharu Polski z 1998 roku, kiedy to Amica pokonała Aluminium Konin 5:3 po dogrywce, choć był to tak właściwie mecz Amica Wronki vs sędzia Marek Kowalczyk. Co ciekawe, na to zwycięstwo składał się również obecny trener Reprezentacji Polski, wówczas rezerwowy bramkarz zespołu z Wronek. 

Z ulgą wyjeżdżamy z Konina, rejestrując na naszych fińskich komputerach pomiarowych sześćdziesiąty kilometr drugiego odcinka wyprawy. Pedałujemy dalej krajową twenty-five, przez Honoratkę i Szyszyńskie Holendry, docierając nad jezioro Skulska Wieś, gdzie licznik pokazuje 90. kilometr, a żołądek pokazuje, że czas go napełnić. Wybór (ustalony wcześniej przeze mnie, bez konsultacji z nikim) pada na przydrożny bar Pilich, w którym robimy sobie przerwę na obiad. Wtedy też zaczyna padać deszcz, a my beznamiętnie mokniemy, pałaszując pod gołym niebem cycka w panierce, skrapiane wrześniowym deszczem frytki, a także surówki, które napędzą nam nieco stracha nazajutrz, ale o tym nieco później. 

 
 
Po naładowaniu akumulatorów, ruszamy na drugi pododcinek drugiego odcinka. Do Torunia marne 80 kilo, czego potwierdzeniem jest przeskok z woj.wielkopolskiego w kujawsko-pomorskie. Jedziemy dość szybko, mijając urokliwe wioseczki głównie w milczeniu. Dojeżdżamy do Kruszwicy, gdzie Mati robi zakupy, a ja proponuję fotkę pod Mysią Wieżą. 
 

Po raz kolejny dociera też do mnie jak ogromną różnicę robi obecność Matiego. Sami zobaczcie:


Wylatujemy z Krzuszwicy bardzo długą prostą, a ja zabijam czas myśleniem o nadchodzącym meczu reprezentacji Polski i snuciem kolejnych względnie spektakularnych, charytatywnych planów. Mijamy wioski, pola, lasy, a także...

Mati: O, kiciuś! Przejechałem 270km, żeby zobaczyć srającego kota 😊

W Wierzchosławicach wjeżdżamy na krajową piętnastkę, która oznacza tylko jedno. Toruń już tuż tuż! (Tak naprawdę wjazd na krajową piętnastkę oznacza tylko tyle, że jesteś na trasie Trzebnica-Ostróda, więc równie dobrze do Torunia może pozostać 250km... ale nie w tym przypadku!)

Dla mnie ten ostatni odcinek, choć zaledwie nieco ponad 30-kilometrowy, jest najtrudniejszym fragmentem tego dnia. Mam już naprawdę dość i czuję duży dyskomfort, głównie fizyczny. Jestem cały stanem zapalnym z ogniskami w stopie, pośladkach i nasadach dłoni. Docieramy do stacji paliw w Suchatówce, gdzie ładujemy baterię na Wielki Finisz, mocno skoncentrowaną dawką kofeiny. Przed nami ostry, leśny zjazd do Torunia, do upragnionego celu tego dnia. Mati widzi, że nie czuję się za dobrze, więc daje zmianę na kole i wiozę się w jego cudownym tunelu aerodynamicznym do samej tablicy, gdzie oczywiście pstrykamy pamiątkowe zdjęcie. 

Idziemy na ostatnie pedalarskie siku tego dnia do pobliskiego lasku, gdzie Mati po raz kolejny skręca kostkę. Wsiada jednak jakimś cudem na pożyczonego gravela i kręcimy siłą woli ostatnie pachnące piernikiem kilometry tego dnia. Imponującym mostem pokonujemy Wisłę, a ja wygrywam zakład o maksymalną ilość mijanych pedalarzy i dzielę się z Matim refleksją, że porównywanie Konina do Torunia, jest jak porównywanie Muchy do Radka. Dość długo szukamy Apartamentu pod Krzywą Wieżą, będąc w istocie pod Krzywą Wieżą. Po kilkunastu minutach błądzenia w obrębie jednej ulicy, Justyna lituje się nad zbłąkanymi wędrowcami i po prostu woła nas z okna.

Bierzemy upragniony prysznic (nie, nie wspólny) i idziemy we trójkę coś zjeść. Kiedy wychodzimy z kwatery, zaczyna dość mocno padać. Na domiar złego, trzy kolejne wytypowane knajpy okazują się zamknięte, więc lądujemy tam, gdzie akurat było otwarte. Jemy naprawdę dobrą kolację, pijemy grzane wino i zaliczam potworny zjazd. Rozluźniają mi się mięśnie i dopada mnie okrutne zmęczenie, więc niemal zasypiam na stole w restauracji. Idziemy jeszcze resztką sił do pobliskiego pubu na mecz Robercika przeciwko byłemu klubowi, a następnie wracamy na kwaterę, nastawiamy budziki i próbujemy połapać trochę snu.

 170km, 7h25min netto, śr.prędkość 22,9km/h

- ZAKOŃCZENIE, dzień Próby -

Był to z pewnością jeden z bogatszych w doznania dni w tym roku, a może i w całym życiu. Psychicznie najtrudniejszy z tryptyku, fizycznie wbrew pozorom nie aż tak ciężki. Budzę się po raz kolejny strasznie niewyspany. Nasze ciuchy rowerowe śmierdzą coraz bardziej. Przed nami długie 205 kilometrów, ale najpierw... gościnne śniadanie! Turlamy się przez nieco rozkopany, muskany wschodzącym słońcem Toruń jakieś 30min i docieramy na wschód miasta, gdzie po królewsku wita nas Miśka z Andrzejem i Klimkiem. Jemy bardzo dużo drożdżówek i pijemy kawę, po czym wbrew wcześniejszym planom przeglądamy Album i rozmawiamy o Rzeczach. Wyrzuty jednak męczą coraz bardziej, wprost proporcjonalnie do smrodu jaki wydzielamy i uciekającego nam czasu.

W końcu jednak dziękujemy za gościnę i udajemy się do pobliskiego marketu, gdzie Mati uzupełnia zapasy izotonika i (z uwagi na zmianę punktu startu trzeciego etapu) odpala nawi w swoim telefonie, bo track w zegarku zakładał start spod Krzywej Wieży. I tutaj zaczynają się ciężary. 

Trasa wyznaczona przez nawigację nijak nie pokrywa się z tą wgraną w zegarek. Sugerujemy się, póki co, tą pierwszą, więc wyjeżdżamy z Torunia starą, ruchliwą drogą bez pobocza, oddalając się niebezpiecznie od tracka podglądanego w Suunto. Kilkanaście kilometrów po starcie, kiedy dopiero zaczęliśmy się rozpędzać i już byliśmy po jednym zgubieniu drogi, słyszę za plecami złowieszcze "O-Ooo". Mati kieruje wzrok w dół, do gubiącego ciśnienie ogumienia, zatem musiałem zadać pytanie otwarte:

- i co teraz?

Odpowiedź przyszła szybko i bezrefleksyjnie:

- no jak to co, dawaj swoją

I tym sposobem pozbyliśmy się całego zapasu dętek. 


 

Szybkie wyguglanie najbliższego sklepu rowerowego. Jakieś 11km stąd, w Chełmży. Mati zakłada w gravelu moją zapasową dętkę, która różni się nieco rozmiarem od tej pasującej do jego opony, jednak szczęśliwie daje się jakoś upchnąć i napompować, choć jest wyraźnie szersza niż powinna. Ruszamy na Chełmżę, co jest kolejnym dokładaniem dystansu, czasu i tasków do i tak już sytego celu zaplanowanego na ten piękny dzień. Trochę nam to nie w smak, no ale co zrobić. Przynajmniej Chełmżę zwiedzimy.

Wjeżdżamy do miasta, kierujemy się od razu na rynek, Mati kupuje 3 zapasowe dętki, a ja 2 duże kebaby. Pałaszujemy ten regionalny lunch na rynku, próbując szukać pozytywów w całej tej sytuacji. Mati idzie po kawę i colę do żabki, ja w tym czasie obserwuję lokalne patologie i wyznaczam odświeżoną trasę na gdańskie Stogi. 



Jakimś cudem dystans nieco się skurczył, jeśli dobrze pamiętam do 168km. Na wyjeździe z Chełmży zaliczamy jeszcze orlen, gdzie Mati wyraża zaniepokojenie po powrocie z wc, jednak uspokajam go przypominając że jadł wczoraj buraczki. Ruszamy z Chełmży naładowani energią z kawy, coli i kebaba, prując dość żywo przez kolejne wioski, wioseczki i po raz kolejny przecinając Autostradę Bursztynową, po czym docieramy do Grudziądza.

W Grudziądzu:

- robimy zakupy

- wracamy na upragnionego tracka z zegarka, więc możemy dać odpocząć telefonom, w których baterie groźnie zmierzają ku wyczerpaniu

- dowiadujemy się, że Justyna wyruszyła właśnie z Torunia

- oficjalnie przyznaję, że od teraz przestaję się śmiać z Grudziądza

- Mati częstuje mnie kolejną ciekawostką regionalną; tym razem dowiedziałem się, że GKM Grudziądz był ostatnim klubem w karierze Tomasza Golloba

Za Grudziądzem notujemy kilka "premii górskich", na których kolano Matiego coraz głośniej upomina się o taryfę ulgową. Docieramy, w otoczeniu gęstych lasów, do półmetka ostatniego odcinka. Robimy się głodni, ale wjeżdżamy przy okazji na teren woj.pomorskiego, więc tablice GKW radośnie zwiastują, że teraz będzie już z górki. Haha, naiwniaki! W Grabówku jestem już naprawdę bardzo głodny i zmęczony, więc zatrzymujemy się na trochę pod lokalnym sklepem i robimy sobie mały piknik. Kupuję sporo kalorycznego jedzenia i piwo bezalkoholowe. Najedzeni ruszamy dalej.

Trafiamy na drogę z betonowych płyt, prowadzącą pod wałem wzdłuż Wisły. Jest to absolutnie najbardziej frustrujący dla mnie fragment tej podróży. Skoki roweru na łączeniach płyt doprowadzają mnie do szału. Krzyczę brzydkie słowa i bardzo się denerwuję. Pokonujemy most drogowy na Wiśle i skręcamy z krajowej 90-tki w stronę Jaźwisk, zaliczając kolejną górską premię. W Gniewie postanawiamy zatrzymać się na jakieś poważne jedzenie, więc wjeżdżamy na rynek, gdzie akurat rozstawiony jest plan zdjęciowy do bardzo ważnego filmu. Nie ma gdzie podładować telefonu, a w tureckiej knajpie jest tylko pizza i kebab, więc rezygnujemy z tego przystanku. Łapię jakiś straszny kryzys, zupełnie gubię apetyt, robi mi się niedobrze w żołądku i głowie. Chcę po prostu jak najszybciej dotrzeć do celu, bo robi się naprawdę mało przyjemnie w środku. 

Za Gniewem podciągamy kawałek DK91 i kiedy już widzę radosne [Gdańsk 55km] na zielonym tle, track każe skręcić w lewo. No więc pokornie skręcamy w lewo, w drogę wojewódzką, jadąc zupełnie-nie-w-stronę-Gdańska. Trochę mi się to nie podoba, bo krajówka prowadziła nas bardzo optymistycznie, ale nie próbuję kusić losu. Na tym etapie łapię jakiegoś strasznego doła, niesamowity kryzys we łbie, mocno depresyjne myśli i w ogóle. Z pomocą przychodzi Mati:

- ile Ci pokazuje zegarek? 65 jeszcze? no to za 3h jemy kremówkę na plaży w Gdańsku!

Kryzys zaczyna przechodzić.

Docieramy do Pelplina, słońce zaczyna chować się za horyzontem. Czekamy chwilę na przejazd pociągu, po chwili namysłu rezygnując z pitstopu/poważnego posiłku w tej uroczej miejscowości. Ryzykownie, bo nie wiadomo kiedy będzie kolejna okazja.

 Wyjeżdżamy z Pelplina, ale niedługo potem docieramy do jakiegoś wiejskiego spożywczaka w Radostowie, gdzie kupuję dużo kalorii i picia na Final Countdown. Jem jakieś wafelki, zapycham to jeszcze żelami i popijam izo. Zagaduje nas jakiś miejscowy podsklepowy. Jesteśmy gotowi do dalszej drogi, a telefony gotowe do zupełnego rozładowania. Na wyjeździe z wioski, atakuje nas lokalny pies, więc z głośno artykułowaną satysfakcją strzelam mu izotonikiem w pysk. Pies jest tym mocno zaskoczony i odpuszcza atak. Robi się ciemno, więc zakładamy całe dostępne oświetlenie i lecimy zgodnie z trackiem, mocno skoncentrowani na celu. 

W Tczewie rewanżuję się Matiemu lokalną ciekawostką, opowiadając o urodzonym tutaj reprezentancie Niemiec. Mati nie pozostaje dłużny:

- znasz przypowieść o Pelplinie?

- nie. Ty też nie?

- nie, ja znam

- no to zaskocz mnie

- kto był rowerem w Pelplinie, ten zazna szczęścia w waginie 😁

Po moim kryzysie nie ma już śladu. Jedziemy w zupełnych ciemnościach przez kolejne wioski, nie tylko asfaltem, czując podniosłość finiszu. Korzystając z przypływu dobrych emocji, składam Matiemu propozycję:

- ej, za rok też do Gdańska, tylko biegiem, okej?

- nie. daj mi spokój.

Docieramy do Pszczółek, gdzie powracamy na DK91 i tutaj już naprawdę mocno ciśniemy. Za Pszczółkami ostatni orlen. Toaleta, podładowanie telefonów, hotdogi, espresso - no pełen luksus. W międzyczasie dowiaduję się, że prowadzimy wysoko ze Słowenią w ćwierćfinale Eurobasketu. Lecimy na pełnej ku*wie przez Pruszcz Gdański i docieramy do magicznej tablicy:




Jezu, jakie to było dobre uczucie (nie dla tego kiciusia ze zdjęcia)😁
 
Robimy dużo zdjęć, odczuwamy dumę i ulgę, wysyłamy mmsy i sprawdzam jak radzą sobie koszykarze. Po tej chwili euforii ruszamy w dalszą drogę, bo do morza wciąż daleko. Wciąż utrzymujemy naprawdę dobrą prędkość przelotową. Zjeżdżamy z drogi głównej w gdańskie osiedla, gdzie track jednak wyprowadza nas w pole, więc wracamy do opcji z nawigacją z telefonu. Telefon Matiego jest już jednak na wyczerpaniu, mój też, ale mam jeden zapasowy, jednak bez karty sim, z której poglibyśmy pociągnąć internet. Lecimy na baterii Matiego jeszcze przez chwilę, aż trafiamy na straszne zadupie. Jest ciemno, zimno, trochę nawet straszno, a Mati zgłasza zapotrzebowanie na zachowanie kilku procent baterii na powrót na kwaterę. Wyciągam zapasówkę i robię coś z czego jestem naprawdę dumny. Prostuję kółeczko do kluczy i po chwili udaje się wypchnąć gniazda sim z obu telefonów. Przekładam karty do drugiego telefonu i voila, wracamy do żywych! 
 
Lecimy jeszcze kilka km prowadzeni świeżym zapasem komórkowej energii, wskakujemy na ostatni skrawek ścieżki rowerowej, prowadzący wprost na plażę, aż w końcu, po trzech dniach tułaczki, naszym oczom ukazuje się... no właśnie nic się za bardzo nie ukazuje, bo ciemno jak w dupie. Ale ponad wszelką wątpliwość, dotarliśmy nad morze. Szczęśliwie ktoś rozłożył podest prowadzący z zawydmia niemal do samej wody, co istotnie wpływa na ilość piachu w butach i trybach naszych rumaków. Co więcej, nie tylko my wybraliśmy się na romantyczny, nocny spacer we dwoje. Napotkana przypadkowo parka chętnie robi nam zdjęcia pamiątkowe...

- no pewnie! mój ojciec jest fotografem, zrobię Wam zajebiste zdjęcia!

...więc nie musimy tracić ramienia na wymyślne selfie w wodzie. Swoją drogą, los nieźle by z nas zachichotał: przejechać prawie 520km po to żeby utopić telefon w Bałtyku przy próbie zrobienia sobie fotki. 
 








Przedłużamy nieco ten dobry czas, kontemplując w odosobnieniu. Bardzo długo stoję w wodzie, gdzie zupełnie gubię temperaturę. I adrenalinę, co skutkuje uruchomieniem myślenia o kolacji. Bardzo długo szukam jedzenia na dowóz na Pyszne.pl, zaprowadzając Matiego na granice jego cierpliwości. Na szczęście w międzyczasie pomiędzy nadbrzeżnymi budkami (zamkniętymi o tej porze), Mati znajduje gniazdko, w którym może podładować telefon. Zmarznięci na kość, ale zadowoleni z osiągnięcia celu, wracamy do centrum. Pod moją kwaterą następuje pożegnanie i każdy oddala się w swoją stronę z głową pełną wspomnień i refleksji.

Po chwili przyjeżdża pan z pizzą, do której raczę się kupionym wcześniej przez Justynę piwem (nie, nie kraft, szkoda kraftów na takie okoliczności). Jest naprawdę sympatycznie. Dojechaliśmy rowerami nad morze bez wielkich strat. Jem pizzę. Piję piwo. Jestem na urlopie. W końcu jest mi ciepło. Jeszcze tylko prysznic wezmę i będzie serio okej. 
 
205km, 10h38min, śr.prędkość 19,3km/h

- EPILOG, czyli Czas Refleksji -

To był dobry czas, dobre doświadczenie, dobre towarzystwo. Nie wiem, czy jeszcze kiedyś to powtórzymy, ale jeśli tak, to naprawdę niewiele bym w tej układance poprzestawiał. Fajnie przesunąć własną granicę z takim rozmachem. Fajnie poznać przy tym jeszcze lepiej samego siebie (no, Matiego też). Fajnie zobaczyć Polskę w ten sposób. Fajnie robić dobre Rzeczy, tak po prostu. I jeśli mogę Wam coś polecić, gdybyście planowali taką wycieczkę - nigdy, przenigdy, nie róbcie tego w pojedynkę. No i miejcie zapasową dętkę!😁
 
P.S. Następnego dnia wpadło jeszcze turystycznie 40km z Justyną, bo przecież niezdrowo tak po prostu stanąć i nic nie robić.
P.S.2 Dziękujemy za każdą wiadomość, każdy ściskany kciuk, każdą dobrą myśl (i złą też, bo podwójnie motywowała), a także gościnę i pożyczony sprzęt wyprawowy. Nie był to co prawda żaden wyścig, żadne zawody, może nawet nie był to też wielki wyczyn, ale wsparcie mentalne działa zdecydowanie na plus. Przynajmniej wtedy, kiedy wiemy że jest 😉