sobota, 23 września 2017

Twarzą w twarz z diabłem - Kill The Devil Hill 2017

Stare, chińskie przysłowie, mówi 没有这样一个恶魔可怕,因为它们画了(nie taki diabeł straszny, jak go malują). Gówno prawda. Nie wiedzieć czemu, uległem diabelskim namowom Roberta i w miniony weekend (nie ten teraz, ten wcześniejszy) odwiedziłem Karpacz, by w pięknym stylu wygrać zawody, zgarnąć niezłą kasę i opić to 12-letnią whisky w basenie w Gołębiewskim potaplać się w lodowatej wodzie o barwie miąższu dojrzałego kiwi, wdrapać się na starą skocznię narciarską (nie, nie dla widoków), wyrzygać śniadanie i skończyć z zapaleniem oskrzeli*.

Kill The Devil Hill to bardzo specjalne zawody, organizowane od kilku lat w bardzo specjalnych okolicznościach. 50m zbiegu, 50m pływania w fosie, a potem już tylko atak szczytowy. Niby proste, nie? Ni ch#ja! Piotrek Łobodziński ukręcił tutaj kiedyś co prawda 3 minuty z groszem, ale Piotrek jest w te klocki najlepszy na planecie Ziemi, a Orlą Perć przelatuje w godzinę szesnaście, więc to tak jakbym porównywał się do wielbłąda przed startem w Oman Desert Marathon. Mimo to, powiedziałem "A". A potem przyszło kilka chłodniejszych dni i zaczęły mi się kurczyć jaja na myśl o tym, co czeka na mnie w Karkonoszach.


Pływakiem jestem żadnym, nie praktykowałem też nigdy OWS mając na nogach strój biegowy, łącznie z kierpcami. Z czasem zaczęło więc do mnie docierać, że porywam się na coś ekstremalnie nieodpowiedzialnego i nieprzemyślanego. Dzień jak co dzień :P Ale serio, bałem się tej wody jak... diabeł święconej wody? Na nieszczęście organizatorzy postanowili oswoić nas nieco z temperaturą w fosie i kazali każdemu chwilę przed startem zanurzyć się w tej kałuży po brodę. Żeby była jasność - jak latem jadę nad wodę, wchodzę do niej zwykle pół godziny, albo tylko do kolan ("bo krio dobra na łydeczki"). A tutaj trzeba było na raz, bo siara, bo kobiety też startują, bo Jankes komentuje i gołpro mnie kręci.


Nie wiem ile stopni miała ta woda w niedzielę 17.września, ale subiektywnie pozwolę sobie to zobrazować łatwiejszą do wyobrażenia deskrypcją - była kur#wsko zimna. Ale wjechałem na pełnej, chyba nawet jako pierwszy z fali (super, wygrać 50-metrowy zbieg na takich zawodach to osiągnięcie dające w szerszej perspektywie mniej więcej tyle, co trafienie jednej liczby na sześć w lotto).


Potem zaczęło się lodowate piekło - od połowy dystansu, z każdym metrem członki reagowały na polecenia mózgu w coraz bardziej zwolnionym tempie. Słabo, coraz słabiej. Miałem wrażenie, że nie posuwam się do przodu, że zaraz przestanę ruszać kończynami i po prostu pójdę na dno. W sumie to nawet nie było wrażenie, to już można było nazwać strachem. Z wody wyszedłem maksymalnie zajechany, z odłączonymi od prądu kopytami, bolącą z zimna głową, w dodatku wyprzedzony przez jedną z kobiet, także bajka!


Teraz czas na wspin. Oglądając filmiki z poprzednich edycji, zastanawiałem się dlaczego ci ludzie nie podbiegają, tylko podchodzą. W momencie w którym wyszedłem z wody (w rubryce "tętno" mogłem wtedy wpisać wysokość Sky Tower'a), podbieganie było nie do przyjęcia przez moją wyobraźnię. No ale przecież jak się człowiek śpieszy, to się diabeł cieszy ;) Zzzajebiście stroma ta skocznia! Jak już pisałem, na wyjściu z fosy odstawiła mnie jedna laska, więc trzeba było się ogarnąć. Tylko że już na tym etapie miałem ochotę wrócić do domu. No nic, ciśniem ile fabryka dała. "Aphile" nie są moją najsłabszą stroną, więc zdobywam czwartą pozycję, a niedługo później nawet trzecią, ale serce napiernicza jak magazynek w uzi i buja mną na boki lepiej niż w niektóre weekendy. Gdyby ktoś rozpiął slackline na Matterhornie i powiedział: "ej, albo tyrasz KTDH i wskakujesz na linę, albo zapijasz piwo wódką i wskakujesz na linę", więcej równowagi trzymałbym po tym drugim. Bajdełej efekt podobny, ale o tym za chwilę.


Nie odwracam się za siebie, w sumie w dupie mam to czy ktoś siedzi mi na ogonie (na dupie?). Tempo bardzo równe, choć niskie. W głowie się kręci, odcinka blisko, a prowadząca dwójka nie chce dać się dogonić. Trudno. Docieram na szczyt, dostaję medal, padam na deski i gratuluję innym. Za chwilę wpada pierwsza kobieta z naszej fali i, mówiąc wprost i brzydko, zwala się na mnie, średnio świadoma czegokolwiek. Źle się czuję (bynajmniej nie przez nią), nie umiem wstać (bynajmniej nie przez nią), a jak już wstaję - nie umiem się wyprostować (cóż, też nie przez nią). Głowa napieprza, oddechu brakuje, niedobrze i fuj. Wypadałoby zwolnić miejsce na platformie, ale co nagle to po diable ;) Jednak wolontariusze nalegają, więc opuszczam szczyt skoczni, by zaraz po zjechaniu windą na dół, pozbyć się śniadania w kilku turach. Zarzygawszy sobie medal, oddaję go Robertowi (chyba po prostu odrzuciłem go gdzieś na bok), by w skupieniu kontynuować ceremoniały. Zamieniam mokrą koszulkę na suchą bluzę klubową i wygięty jak precelek ruszam na kwaterę, uprzednio życząc powodzenia Temu, Który Mnie Na To Namówił. Oto i On (zapamiętajcie, jakby kiedyś wylądował na liście gończym):


No właśnie, niby ruszam, ale po kilku krokach kolejny wymuszony przystanek. Siadam na chodniku, by przemyśleć swoje życie (szczególnie ostatnie pół godziny), a towarzyszom podróży proponuję pójść na kwaterę beze mnie. Po dłuższym czasie zbieram się w sobie, wstaję i idę. Nawet głowa trochę odpuściła i udało się ciut wyprostować. Potem było już tylko lepiej. Przeszło. Ale nie wracam tam, nigdy. Wieczorem snujemy rozmaite wizje typu wersja bez fosy (jest taka opcja), wersja z wodą ale jak będzie cieplej, wersja z wielkim dmuchanym flamingiem, wersja z wielkim dmuchanym męskim członkiem (wstyd się przyznać, ale posiadam), wersja sztafetowa i wersja sztafetowa z czwartą zmianą, którą stanowiłby Zielu, skaczący ze spadochronem ze szczytu skoczni. Albo bez spadochronu. Umieszczam też w Wielkiej Księdze Gości rysunek Diabła, okraszony wierszykiem. Niech wiedzą.

Diabeł tkwi w szczegółach. W Karpaczu nie było szczegółów, było za to dużo diabła. Zaorałem się jak nigdy przedtem (a trochę zawodów zdążyłem już w życiu pokończyć), nie osiągając zupełnie nic, poza nowym poziomem wysiłku, którego prawdopodobnie nigdy już nie przeskoczę. Wpisowe nie było najniższe, pakiet słaby, kolejka do biura ogromna i nie chciała się skurczyć, przez co start był opóźniony o ponad godzinę. Ale każda porażka czegoś uczy, więc koniec marudzenia, wyciągamy wnioski i jeszcze ciężej trenujemy ;) Na drugi dzień wpadła Śnieżka - nogi się domagały, przyzwyczajone do nieco dłuższej orki. Poza tym mieszkać 7km od Śnieżki i nie zaliczyć Śnieżki, to tak jak mieszkać 7km od Emily Ratajkowski i nie zaliczyć... no, nieważne.


Podsumowując: nie pamiętam żebym kiedykolwiek dał z siebie tak wiele, osiągając tak niewiele (bo miejsce w 1/4 stawki jest zdecydowanie poniżej oczekiwań). To był relatywnie szybki numerek tam, gdzie Diabeł mówi dobranoc. Ale wszystkiego trzeba w życiu spróbować, szczególnie jeśli potrzeba na to mniej niż 5 minut. To wystarczający czas na zrozumienie pewnego chińskiego przysłowia: "aby poczuć się jak nowo narodzony, musisz najpierw poczuć jakbyś umierał".



Pier#olę. Nigdy więcej.


* nie było zapalenia oskrzeli, ale dobrze mi to pasowało do tamtego zdania









fot. Zielu, archiwum własne

czwartek, 3 sierpnia 2017

XXIII Setka z Hakiem - impreza z czterodniowym kacem.

Nie było kryzysów, nie było zakwasów
Nie było cierpienia wielkiego w trakcie
Nie było też gór za bardzo i lasów
A piekło zaczęło się zaraz po fakcie

Było Czterech Jeźdźców i Ketonal Forte
Była przepompownia* i błękitny domek
I pomidorowa, całkiem prima sorte
Oraz z żółtym serem kilka pysznych kromek

Byłem tam też ja, świeżo po kontuzji
Nie wziąłem jednak czołówki na wycieczkę
Pokusiłem się zatem o zarys konkluzji:
Mój blask nie wystarczy, by oświetlić ścieżkę

I tak w kolegów świetle, brnąłem przez pół nocy
By z przepaku zwinąć swoją lampkę, w końcu!
Z własnym światłem wystrzeliłem niczym pocisk z procy
By godzinę później lecieć już w full słońcu.

*tak naprawdę to nie było przepompowni



Setka z Hakiem i jej Orgowie mają w moim serduszku miejsce szczególne. To tutaj, wiele lat temu, u boku Lupy, poznałem smak ultra (wówczas jeszcze chodzonego). Poznałem ból, jakiego nie doświadczyłem nigdy przedtem. I uzależniłem się od niego na dobre.



Tegoroczna Setka nie była planowana. Kiedy z przyczyn osobistych przepadł mi start w Pucharze Świata Skyrunning Ultra, musiałem to sobie jakoś odbić "pod domem", z pełną świadomością braku formy po kontuzji. I z pełną świadomością braku świadomości własnego organizmu :D Pomyślałem sobie "kurde, fajnie by było wygrać!", a potem dowiedziałem się kto zamierza wystartować i to co sobie wcześniej pomyślałem, nagle poszło się jebać. No nic, powalczymy, będzie co ma być. Tuż przed biegiem Oli wrzuca nam jeszcze do auta Elka i Kosza, co pozwala nieskromnie i przedwcześnie (i jak się okazuje - również mylnie) sądzić, że całe podium tegorocznej Setki, jedzie na start razem.


Jak mam nie czuć sentymentu do tego rajdu, skoro przy stoliku weryfikacyjnym nie muszę się nawet przedstawiać? Zostaję znaleziony i odhaczony na liście, a Radek, szef trasy, rzuca coś w stylu "no i mamy tegorocznego zwycięzcę". HEHE. Wszędzie tak sympatycznie. Robi się jeszcze milej, kiedy wkoło zaczynają się pojawiać ludzie w pagórowych chustach i z pagórowymi plecakami. No i dużo znajomych jest, lubię to! Zapisuję się oczywiście na ostatnią możliwą godzinę wyjścia na trasę, a czas pozostały do tego momentu, wypełniam rozmowami. Stresu nie odnotowałem.


Ostatnia tura została przyśpieszona, więc tuż po 19. spora grupa mocarzy krząta się przy stoliku, przy którym Aga wpisuje godziny wyjścia na kartach startowych. W ostatniej chwili wpada Oli i wyraża podziw, że ja tak minimalistycznie odziany i osprzętowany. Odbiór i przetwarzanie podziwu odwraca moją uwagę od jakże ważnego elementu. Zapominam o czołówce. W końcu minimalistycznie osprzętowany, nie? :D Ruszamy o dziewiętnastej ileśtam, w pięknym słońcu, dość mocnym tempem. Za mocnym. Już po pierwszych kilometrach grupa się nieco rozrywa, dwóch biegaczy siada mi na ogonie i żaden z nich za bardzo nie chce dać zmiany.


Po kilkunastu kilometrach dołącza do nas Darek. Darek też nie zamierza prowadzić grupy, ale jest coś, co go od nas odróżnia. A najbardziej odróżnia go od mojego kolegi o imieniu... też na "D" i nazwisku też na "K". Darek nic nie mówi. Imponuje mi to. Potem Darek pytany o samopoczucie i nicniemówienie przyznaje, że po prostu nie chce nam marudzić, że go boli. No szacuneczek :)

I tak sobie truchtamy w sile czterech osób, zbyt szybko, ale kopytka podają, więc yolo i w ogóle. Gdzieś tak koło niepamiętamktórego kilometra (41?), dostrzegamy prowadzącą dwójkę. Doganiamy Elka i Kosza i nie wiedzieć czemu, jakieś 5km później, zostawiamy ich w tyle. Zmieniamy bieg (taka gra słów) na jeszcze wyższy, żeby odjechać ile się da. Docieramy do przepaku, gdzie zjadam trochę pomidorowej i pół kanapki z serem, smaruję pachwiny sudocremem, napełniam fla(s)ki, robię coś tam jeszcze, a Aga mówi nam, że Elek zgłosił wycof na poprzednim PK. Nie za bardzo mogę uwierzyć, ale błogosławieni ci, którzy uwierzyli, więc uwierzuję i spiżdżamy z punktu czym prędzej. Oczywiście w składzie, w jakim doń przybieżelim.


AAALEEEEE MOOOOOCCCC!!! Na wyjściu z przepaku czuję się bosko. Nic nie boli, siły są, świeżość jest, bajeczka. I mam czołówkę! :D Ale wciąż lecimy poczwórną falangą, nikt nie myśli wyrywać się przed szereg. Po chwili robi się jasno, więc czołówka przestaje być potrzebna. Skoro świt, docieramy do PK, na którym czeka na nas Magda. Spędzamy tam trochę czasu, więc na wyjściu jest na tyle zimno, że jestem zmuszony przyodziać worek na śmieci i rękawki. Ale tylko na chwilę. Potem już na dobre robi się ciepło i zaczynają się nam udzielać trudy wędrówki.

Trudy wędrówki zdają się udzielać jeszcze bardziej, kiedy (zgodnie z planem) wkraczamy na Wielką Pętlę. Rafała lekko zatyka, robi się jakoś niemrawo i trochę nam się nie chce. Na finiszu tego polnego lasso, muszę coraz śmielej namawiać do truchtu, bo proporcje zmieniają się niebezpiecznie na rzecz marszu. Prawdziwie kryzysowy okazuje się niekończący się odcinek nowo budowanej drogi. Tam też dzielimy się na dwie pary - ogarnięty niemocą Rafał zostaje z Darkiem nieco z tyłu, a ja próbuję trzymać tempo swoje i Daniela, który przyznaje, że od następnego PK to on już powolutku, bo jest strasznie zniszczony. Może i zniszczony, ale nigdy nie widziałem kogoś o tak silnym i szybkim kroku marszowym.

W końcu docieramy do Jarnołtówka i do ostatniego punktu kontrolnego na trasie. Siadam na chwilę w aucie, żeby wysypać rzeczy z butów. Nie mija minuta, a nas dogania odrodzony Rafał wraz z Darkiem! Jestem w szoku - chwilę temu na prostej drodze nie mogłem ich dostrzec, jak oni to podgonili?! Rafał teraz leci jak na ciężkich narkotykach. Ostatnie 10km, jedyny górski odcinek na trasie rajdu, a ten harpagan ciśnie po anglosaskim szlaku jak króliczek duracell :) Wyrywa się do przodu, a z kolei Daniel z Darkiem nieco zostają, bez ochoty na bieganie. Siłą rzeczy rodzi się pomysł oderwania się na samej końcówce, który próbuję zanegować, bo skoro razem lecimy taki dystans to miło by było skończyć razem. Rafał wrzuca na luz i czekamy na chłopaków. Po chwili, już całą czwórką, gubimy się na szlaku. Nasz najmocniejszy chwilowo zawodnik, ze swoim wziętym nie wiadomo skąd zapasem sił, staje się naszą sondą/dronem i lata po okolicy, bo my już średnio mobilni.


Odzyskujemy orientację i doczłapujemy smętnie ostatnie kilometry. Namawiam chłopaków do zbiorowego gwałtu na krowie truchtu, ale nic z tego. Nawet Wielki Finisz nie jest już taki wielki, bo końcówkę idziemy. Ławą, mocno, dumnie, ale idziemy. I dochodzimy, po czternastu godzinach i dziewięciu minutach wspólnej wędrówki. Szmer podziwu, gratulacje, zdjęcia, dyplomy, ale też ulga i spuszczenie emocji z łańcucha. Wychodzę z bazy zawodów, siadam doń plecami na jakimś murku, na którym w spokoju mogę się poryczeć. Rycząc, kontempluję życie i ból odparzonych, okraszonych odciskami stóp. Nie pamiętam co robiłem w oczekiwaniu na Justynę (przyjechała po mnie z Opola), ale ostatecznie zabieramy do auta jeszcze dwóch moich towarzyszy podróży i przybyłego w międzyczasie Kosza.


Po powrocie do Opola, zaczynają się dziać rzeczy, do których nie jestem przyzwyczajony. Tuż po wzięciu prysznica, rozkłada mnie gorączka i problemy natury gastrycznej. I tak w zasadzie przez cztery kolejne dni. Reakcja na zbombardowanie wysiłkiem niedotrenowanego (przez kontuzję) organizmu? Dopiero w środku kolejnego tygodnia, zacząłem przyjmować jakieś stałe pokarmy i odzyskiwać siły. Ciężki to był czas, serio. Z pozytywów - muszę przyznać, że po takim intensywnym, czterodniowym wyrzucie toksyn, wstałem z łóżka i... nie bolało mnie nic, ani trochę. Szok :) Muszę też przyznać, że Justyna opiekowała się mną przez ten czas lepiej niż oddział pielęgniarek.


XXIII Setkę z HAKIem zapamiętam na długo. Dłużej, niż trzeba było czekać na spisanie tej relacji. Kameralny, specyficzny klimat harcerskiego rajdu, trasa jak zwykle dająca w kość, opis trasy jak zwykle pozostawiający wiele do życzenia i idea, dzięki której może i nie dotarłem do mety na samodzielnym pierwszym miejscu, jednak miałem okazję spędzić ponad pół doby w doborowym towarzystwie ;) Nade wszystko z tej imprezy zapamiętam jednak ultra-kaca w postaci gorączki, odwodnienia i jelitowego końca świata. Ale co mnie nie zabije, to wzmocni (choć słaby byłem tak, że ja pierdolę). Przede mną kolejne wyzwania i próby. I jeszcze wiele odwodnień i gorączek ;) No bo przecież coś trzeba w życiu robić, nie?


http://www.movescount.com/moves/move158688642

fot. Radek Pierzga & archiwum własne

niedziela, 23 lipca 2017

DFBG 2017 - wszystkie drogi prowadzą do Londynu

Jest takie stare, chińskie przysłowie - każda porażka jest nawozem sukcesu. W "Poranku Kojota" chyba coś takiego było. Dziś krótko - kilka słów podsumowania po piątym (moim piątym i tak w ogóle piątym) Dolnośląskim Festiwalu Biegów Górskich... czyli imprezie, z którą jestem od początku, na którą wszystkich biegaczy namawiam i bez której do tej pory nie wyobrażałem sobie biegowego lata.

Jednak pierwej wprowadzenie.

Rok 2017 jest dla mnie rokiem odpoczynku. Zaczął się od kontuzji (wzorowo wyleczonej przez chłopaków z Opolskiego Centrum Fizjoterapii), więc przepadł mi Półmaraton Warszawski i Transvulcania i w zasadzie formę trzeba było budować od zera. Po rekonwalescencji udało się wskoczyć na podium M20 w Biegu Pamięci Powstań Śląskich, a także ex-aequo z trzema innymi mocarzami otworzyć listę wyników XXIII Setki z HAKIem (połowa wpisu poświęconego temu wydarzeniu i wydarzeniom, które nastąpiły po tym wydarzeniu, od paru miesięcy czeka na wenę, tj na drugą połowę wpisu). Lato to tradycyjnie już Londyn. A nie, nie ma takiego miasta jak Londyn...

Za co tak lubię DFBG? Ano za to, że czuję się tam jak u siebie. Połowa Opolskiego Środowiska Biegowego również spędza tam weekend - startując, wolontariuszując i kibicując. Część z nich - za moimi gorącymi namowami. Znajomi spoza Opolskiego Środowiska Biegowego także nie omijają tego miejsca w swoich letnich wojażach. Sami swoi, więc i wraca się z radością.

Do pełni szczęścia przydałby się jednak sukces sportowy. A do tego potrzebne jest zwykle dobre przygotowanie i dobry dzień. Rozochocony zeszłorocznym pudłem w M20 na Złotym Maratonie, napaliłem się (nie wiedzieć czemu) na pudło na dystansie ciut dłuższym - 68km. Co do dobrego przygotowania - czasu straconego na kontuzję i jej leczenie nikt mi już nie zwróci, ale starałem się nadgonić jak tylko mogłem. Co do dyspozycji dnia - gorzej trafić, ku*wa mać, nie mogłem. Do tego mocna konkurencja i mikstura gwarantująca klęskę była gotowa ;)

Od startu całkiem spora grupa zawodników poszła naprawdę mocno, a początek jednak pod górę. No to myślę sobie - zostać za bardzo nie mogę, ale też trzeba przyoszczędzić trochę sił na końcówkę. A ci odjeżdżają... No nic, podgoniłem grupę i czaiłem się na ogonie, ale po pierwszej dyszce zaczęli wyraźnie odjeżdżać. Jednocześnie nie czułem, żebym leciał jakoś nie-za-szybko, więc niepokój mieszał się z życzeniowym "eee, pewnie zaraz zaczną się kruszyć, nie starczy im na drugą połowę".

Starczyło im.

Do punktu w 1/3 trasy jeszcze jakoś leciało. Ciężko, ale z nadzieją. Zaraz za punktem, bez kontroli śladu GPS, poszedłem w ciemno za parą, która poszła w ciemno nie wiem za czym. Po chwili odwracają się do mnie i pytają czy tędy leci trasa. No ku*rwa no. Sprawdziłem szybko track - nie leciała. Kilka minut niepotrzebnej nawigacji na azymut przez krzaczory, gałęzie, powalone drzewa i ogólny leśny bajzel, wprowadziło jednak nieco demotywacji w moje dość już zmęczone łydki. Wybiegam na ścieżkę. Chwilę później dostaję smsa z informacją, żem piąty w wiekowej. W tym samym momencie, choć niezależnie od treści smsa, ktoś przecina mi kable - nagle słabnę, robi mi się niedobrze i rząd zawodników mija mnie bez żadnego wysiłku, jakbym stał w miejscu.

Wówczas skończyło się ściganie tego dnia; walczyłem już tylko o utrzymanie truchtu. Kryzys nie mijał, trwał aż do Orłowca (tam PRZEZ CHWILĘ poczułem się normalnie), gdzie i tak już walka o lokaty nie miała sensu. Nie byłem sobą, nie czułem się dobrze, nie wiem czemu. Może za szybko zacząłem, może odwodnienie, może przewodnienie dzień wcześniej (pozdrowienia dla chłopaków z Piwoteki...

R: jeszcze jedno poproszę, małe tym razem
M: dużego i tak bym Ci już nie nalał

...i dzięki za troskę o moją dyspozycję), może za mało żeli wciągałem i paliwo gdzieś uleciało. Byłem wściekły na siebie, że nie mogę normalnie rywalizować. W sumie dalej jestem. Nogi specjalnie nie bolą, chodzę normalnie, więc jest niedosyt i duży żal, mimo ukończenia (ale wiadomo, że nie to było celem). Z pozytywów - jak zwykle świetna atmosfera, w tym roku jeszcze bardziej rodzinna niż kiedykolwiek, sukcesy znajomych biegaczy i biegaczek, kilka pagórowych chust na trasie, a do tego genialne pierogi i stoisko Piwoteki :D

Ogromne gratulacje dla Ivo, który rozjechał 240km (napisałbym "jak ruski czołg", ale ruski czołg rozpadłby się gdzieś między Kudową a Bardem, nie oszukujmy się). Nie mniej ogromne dla Pawła, za ukończenie KBLa mimo kontuzji wyleczonej za pięć dwunasta, a także dla Miśki - za wdrapanie się na podium K20 w Złotym Maratonie. Brawa również dla Agi, Damiana, Adama, Pawła, Michałów, Mateusza i pozostałych świrów, którzy zostawili na trasie litry potu, ale dopięli swego i dolecieli do mety. Supportującym pięknie dziękuję za support, a gratulującym za gratulacje - jak zwykle doceniam:)

Tendencja do wieszania sobie poprzeczki niebezpiecznie wysoko, nie oszukujmy się, bywa zgubna. Jednak nie wymagając od siebie - nie zrobimy postępów. Sukcesy, owszem, są bardzo miłe, ale niczego nie uczą (piszę jakbym odnosił sukcesy, hehe). I mógłbym tak jeszcze sypać mądrymi tezami, ale szkoda czasu - lepiej odpocząć i zabrać się do roboty, bo samo się nie nabiega.

Aaa, no i polecam Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich ;)

Ultra Trail - 68km
czas 09:03:07
miejsce OPEN 45. na 238 startujących
M20 7./19