poniedziałek, 11 lipca 2016

Get ultra or die tryin. Od Beskidów po Bałtyk, czyli przewodnik jak nie biegać.

1. Nigdy, przenigdy nie łączcie startu w biegu ultra z pijackim weekendem w górach.
2. Nigdy, przenigdy nie biegajcie dwóch ultra w odstępie dwóch tygodni.

Na dwóch powyższych refleksjach chciałbym oprzeć relację z tego, co działo się przez ostatnie dwa tygodnie w biegowym świecie. Moim biegowym świecie. Do notki opisującej start sprzed dwóch tygodni, zabieram się... od dwóch tygodni, bezskutecznie, więc mając po wczorajszym TriCity Trail trochę więcej treści do wyplucia, w końcu wypadałoby coś napisać. 

Prologiem do wczorajszych wydarzeń był z pewnością Bieg Dookoła Doliny Wisły, w którym wystartowałem po dwóch nieprzespanych nocach (mam na to świadków), co w zestawieniu z alkoholem i niezbyt optymistycznie nastrajającą wizytą u kardiologa, wlało nieco obaw w moje, nomen omen, serce.

Tak, 26. czerwca sprawy przybrały obrót ze wszech miar wyjątkowy. Zebrałem się na ten bieg, pomimo cholernie niesprzyjających okoliczności i bardzo odmiennego stanu świadomości spowodowanego poważnym deficytem snu. Gdybym tego nie zrobił, nigdy bym sobie tego nie wybaczył (ej no, absurdalnie tani bieg, poprowadzony głównymi szczytami mojego ukochanego Beskidu Śląskiego - ja nie wystartuję?!). Dodatkowo pęka mi łeb, więc dzwonię do Mateusza, który to czekał już na starcie, z prośbą o załatwienie jakiegoś ibupromu. Docieram spóźniony, toteż grupa rusza na moich oczach; Mateusz w ostatniej chwili przekazuje mi tabletkę w biegu, a ja udaję się do biura po numer startowy. No i gonię, bo co mi pozostaje. 


Należy w tym miejscu dodać, że gdyby nie tabletka przeciwbólowa, zawróciłbym po kilkuset metrach. DZIĘKI MATEUSZ. Gdyby nie Twoja pomoc, ominęłoby mnie wszystko to, co zaraz opiszę, a były to doświadczenia bezcenne.

Mozolnie odrabiam stracone na starcie pozycje, jadąc jednak cały czas na zaciągniętym ręcznym, żeby czasem serce nie zaczęło świrować. Poza tym jest bardzo ciepło i duszno, więc warunki takie se, ale naparzać trzeba. 

I w zasadzie podaruję Wam i sobie szczegółowy opis całego biegu, a skupię się na jednym tylko fragmencie, choć niestety bez zdjęć. Podejście na Baranią Górę było długie i ciężkie, coraz bardziej odczuwałem zmęczenie i niewyspanie, a droga zdawała się nie mieć końca - wyglądało to dość słabo.  Dobra, wracam na czas teraźniejszy.

Tuż przed samym szczytem robi się bardzo ciemno, a gdzieś od północnego wschodu dają się słyszeć grzmoty. Rześka aura pomaga przetrwać, a ja próbuję się zachwycać baśniowym przez moment widokiem ścieżki skąpanej w ciemnościach i mgle, mimo pory raczej środkodniowej. Nagle przez szlak, tuż przed moim nosem, przelatują... chmurki :D Bez względu na to czy to halucynacje, czy rzeczywistość - zaczyna dziać się coś złego i niepokojącego. Gdy chwilę później docieram na szczyt Baraniej Góry, w jednej chwili zrywa się ulewny deszcz i gradobicie, a wkoło mnie zaczynają błyskać pioruny. Brakuje tylko Thora. I naprawdę, naprawdę boję się o swoje życie.

Najwyższy punkt na trasie, pełna ekspozycja. Nie ma gdzie się schować. Trzeba po prostu zapierdalać, jak najszybciej, jak najniżej. Tyle że szlak zamienił się w jednej chwili w potok, więc w tej dyskotece wyładowań atmosferycznych lecę po kostki (a momentami i po łydkę) w błotnistej wodzie, zapominając zupełnie że nieprzespane noce blablabla serce blablabla zmęczenie blablabla.

Jest to z pewnością doświadczenie, którego nigdy nie zapomnę, a które zakończyło się dla mnie w sposób niezwykle szczęśliwy. Bo żyję :D 


Z rzeczy godnych podkreślenia - nigdy przedtem nie zdarzyło mi się nie mieć sił na mocny finisz. Tutaj było smutne tuptanie przez Ustroń, totalnie bez mocy i rezerwy. Z kwestii czysto formalnych - wygrał Wojtek Probst, dokładając drugiemu na mecie... godzinę. Ja zameldowałem się na 19. pozycji z czasem 8h27min. Zawody ukończyło 59 osób, choć z tego co pamiętam, pierwotnie zapisanych było dużo więcej.

***2 weeks later***

Justyna uparła się na weekend nad morzem, więc jak tylko zatwierdziliśmy termin, zacząłem szukać biegu. Dziwnym trafem, znalazłem bieg ultra - TriCity Trail z Gdańska do Wejherowa, krętymi ścieżkami Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego. No i trzeba było się zapisać, bo bym sobie nie wybaczył. W zasadzie ten start miałem opłacony jeszcze zanim znaleźliśmy kwaterę. Najważniejsze - dobrze wypocząć między tymi dwoma wyścigami.

Dzień przed startem udajemy się do "tego miasta na W." na odprawę, odbiór pakietu i pokaz filmu o Piotrku Dymusie, najbardziej znanym i cenionym we wszechświecie fotografie ultrasów. W kuluarach zamieniam kilka zdań z gwiazdą wieczoru, próbując namówić Piotra na focenie PagóRa 2017. 


Na powrocie zahaczamy jeszcze o żabkę i kupujemy środki nasenne, czyli lupulinę zamkniętą w półlitrowej butelce. 


Mając całe 3h na sen, i tak budzę się jakoś w środku, trochę poddenerwowany tym co mnie czeka. Debiutancko zamawiam taksówkę przez aplikację mytaxi i zbieram się do wyjścia. Do mieszknia wracam jeszcze kilka razy, po rzeczy bardzo ważne, o których z jakiegoś powodu zapominam. Wymieniamy się historiami życia z panem taksówkarzem, po czym docieramy na start, a mi pozostaje w głowie mądrość życiowa z tej podróży - "raz na jakiś czas trzeba jednak klepnąć kobietę w tyłek, bo pójdzie do innego". 

No to co, pora ruszać :) Zaczynam trochę za szybko, pierwszy etap kręcę sporo poniżej 6'00 co może okazać się strzałem w kolano, ale grupa niesie. Biegnie się dobrze, choć trzeba myśleć perspektywicznie. Pierwszego punktu kompletnie nie pamiętam, pamiętam jedynie że tuż za nim (19km) zaczęły się problemy. Moc ulatuje z nóg i boję się, że to pokłosie Beskidów. Na kolejnych kilometrach nic lepiej, więc smutne człapanie i próby siadania komuś na kole i tak przez 20km (sic!) aż do połowy dystansu, gdzie na względnie płaskim odcinku formuje się nas chyba 5-osobowa grupka. 


Przez chwilę ciągniemy razem, ale postanawiam zaryzykować i odstawiam chłopaków na łagodnym podbiegu. Chwilę później Pani na punkcie sędziowskim mówi mi, że jestem jakoś na 32. miejscu. To zdecydowanie poniżej moich oczekiwań, więc trzeba powoli zacząć myśleć o zdobywaniu pozycji, a 40. kilometr to już ten etap, na którym następuje weryfikacja kto jest dobrze przygotowany wytrzymałościowo do takiego dystansu. Zatem z mocnym postanowieniem połknięcia paru napieraczy, wskakuję na fajne tempo i lecę ku Damianowi, który to czekał na mnie na punkcie na 55. kilometrze.


Raz na jakiś czas udaje się kogoś dopaść i odstawić, ale nagle wpadam w straszną lukę między zawodnikami. Mimo mocnego tempa, bardzo długo nie widzę nikogo przed sobą. To demotywuje, ale wiem że utrzymując taki rytm, prędzej czy później na kogoś wpadnę. Na kilka kilometrów przed punktem, na piekielnie stromej kiepie, zauważam dwóch gości... a że na podbiegach/podejściach tego dnia bardzo mocno nadrabiam, cierpliwie wdrapuję się na górę, gdzie połykam wspomnianych napieraczy i lecę mocno w stronę Damiana.

Jak tylko mój pacer zauważa pomarańczową koszulkę, zrywa się po plecak, a niesamowita ekipa z Kaszubskiej Poniewierki (obsługująca punkt na 55. kilometrze) serwisuje mnie błyskawicznie i możemy lecieć dalej w romantycznym duecie, tym bardziej że ewidentnie wróciła moc w kopytach :)


Na wyjściu z punktu doganiam mocnego Niemca, z którym wcześniej ciąłem się wielokrotnie, a który umie powiedzieć ładną polszczyzną "uwaga", "dziękuję" i "poproszę jajko i boczek". Cały czas lecimy pod górę, więc Damian musi mnie trochę hamować, żebym za bardzo nie przyświrował. Strasznie zależy mi na wskoczeniu do drugiej dziesiątki (wówczas byłem 26.), więc szarżuję na kolejnych, byle tylko zdobyć pozycję, a potem ją utrzymać. 

Niepokojąco łatwo odstawiam jeszcze kilku mocarzy i wspinam się na 19. miejsce,by zaraz potem, zgodnie z oczekiwaniami, momentalnie spuchnąć. Ten pościg kosztował naprawdę sporo sił, ale jestem szczęśliwy, że w ogóle je znalazłem. Teraz rola Damiana okazuje się bezcenna - pomaga mi uciekać przed tymi, których przed chwilą wyprzedziłem. Jestem trochę rozsypany, choć ten moment kiedy do mety zostaje już tylko "-naście", to zawsze jakaś ulga.

W okolicach 65. kilometra najpierw mijamy zawodnika, który jeszcze chwilę temu elegancko skontrował mój atak, a teraz już tylko idzie i pyta nas o zamrażacz. Chwilę później, na szczycie ostrej kiepy doganiamy gościa którego męczą tak permanentne torsje, że już nawet przestał się zatrzymywać, tylko rzyga w marszu. Mniej więcej w tym samym momencie, przyczajony w krzakach Piotrek Dymus, cyka mu piękne profilowe. 

W wielkich męczarniach i bardzo ciężkim krokiem docieramy do ostatniej żywieniówki, gdzie zjadam Bardzo Wiele Kawałków Arbuza i wypijam Bardzo Wiele Kubków Pepsi, co przypłacam utratą pozycji na rzecz mega mocnego harpagana. Chłop w jednym momencie rusza z punktu piekielnie mocno, więc ruszamy w pogoń. Ostatnie 8km. Tempo mocniejsze niż kiedykolwiek tego dnia, a i tak gościu nie chce dać się złamać. Mało tego, po kilku kilometrach odstawia mnie jeszcze bardziej i znika gdzieś za winklem. Należy mu się, nawet nie próbuję gonić...

Damian regularnie na mnie pokrzykuje (nie mogę tego cytować, moja mama to czyta), pilnując równego tempa, podając mi co chwilę dystans do mety i zerkając na tyły, bo na punkcie dorwał nas jeszcze jeden świr, jednak nie utrzymał rytmu na wyjściu. Najbardziej ciągnie się ostatni kilometr, ale jakoś udaje się dobiec na własnych nogach do mety mojej 11. ultra-przygody.


Pary starczyło na 17. miejsce na 140 startujących. Czas 8:28:46, co ciekawe dwa tygodnie temu w Beskidach miałem... 8:27:46. Wielkie dzięki dla Damiana za zajebiste zającowanie na ostatnich 25 kilometrach! Aaa, drewniany medal cięty z pnia + podium cięte z pnia + kominy od 4fun w pakiecie... cóż, wzorują się na PagóRze ;)


Teraz chwila odpoczynku od ultra z przerwą na dwa maratony, ale już w październiku wpadnie zapewne gruba relacja z Łemko 150. Chyba że tam w końcu umrę, co nie jest wcale takie nieprawdopodobne. ALE, jak mówi stare chińskie przysłowie - lepiej umrzeć, robiąc coś co się kocha, niż umrzeć, nie robiąc nic. 
(nic głębszego nie przyszło mi do głowy)


PS
Fota z dedykacją dla Marcina Chabowskiego, który nie dalej jak wczoraj napisał coś, co bardzo pasuje do sytuacji. Pozwolę sobie wyrwać z kontekstu i zacytować: "bunkrów nie ma, ale też jest zajebiście", uważam mój występ za bardzo dobry.

Ja może nie mam powodów, by uważać swój występ za bardzo dobry, ale świadomość włożonego wysiłku i efekt końcowy nie pozwalają mi narzekać. A to z kolei, w moim przypadku, naprawdę duży sukces ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz