niedziela, 17 maja 2015

5. Maraton Opolski (okiem biegacza w roli wolontariusza)


Jest takie stare, chińskie przysłowie: każda owca chce choć raz w życiu zostać pasterzem, a każda lama- dzieckiem w zoo, karmiącym lamy. Nie pytajcie mnie co to znaczy. Pytajcie mnie jak było na Maratonie Opolskim. Mam trochę do (o)powiedzenia ;)

Dystans nie mój, nawierzchnia nie moja, poza tym dopiero kończę dochodzić do siebie po Setce z HAKiem; takiego święta nie można jednak przegapić. Zaczynałem urlop od biegania, to skończę bieganiem, co mi tam. Bardzo chciałem przyłożyć rękę do organizacji największego biegowego eventu w regionie, więc zapisałem się, wbrew przeszkodom, na wolontariat. Nie że dziewczyny (a było ich tam trochę...), nie że kasa (wolontariat jest non-profit), po prostu postanowiłem stanąć po drugiej stronie i zobaczyć jak to jest, dzielnie służyć tej Bardzo Specjalnej Grupie Społecznej. Znaczy biegaczom.

Cholera, fajnie było. Ale po kolei. Wiedziałem, że w sobotę rano mam się zjawić w biurze zawodów i tam próbować pomóc, bo rejestracja i takie tam. Na miejscu okazało się, że poza mną jest tam cała masa mniej lub bardziej chętnych do pomocy dzieciaków. Co chwilę schodzili się nowi uczniowie, zadania zostały przydzielone, ogarnęliśmy plac budowy i ruszyliśmy z zapisami. W zasadzie to ruszyli, bo ja żadnego konkretnego zadania nie dostałem. Z początku tylko się przechadzałem jak jakiś nadzorca/koordynator i obserwowałem co się dzieje. Zdarzyły się też teksty typu "Ty podobno biegasz, więc pewnie się znasz... co możemy jeszcze poprawić?". Po innych było widać jakąś pracę, więc zacząłem mieć wyrzuty. Kiedy pierwszy raz usłyszałem w moją stronę "Pan" od dzieciaków w tych samych zielonych koszulkach, którzy przyszli tu mniej więcej w tym samym celu, skala wyrzutów się podwoiła. Bardzo chciałem znaleźć sobie jakieś zadanie. Zaczęło się od przeniesienia pakietów startowych sztafety firm z jednego miejsca w drugie, bliżej stołów rejestracyjnych. Potem co chwilę siadałem gdzieś pomiędzy zapisami na dyszkę, a zapisami na maraton, jak jakiś stażysta próbujący się wdrożyć w procesy rejestracyjne. Ostatecznie poprzynosiłem trochę pakietów, zarejestrowałem kilka osób, a większość mojej pracy to jednak udzielanie informacji. Takich branżowych, jak biegacz biegaczom. Z czasem stałem się bardziej infopointem, zresztą taka rola chyba była mi przeznaczona od momentu, kiedy (z samego rana) doskoczyłem do maratończyków którzy ledwo wyszli zza rogu i spytałem czy mogę w czymś pomóc :D Zupełnie jak w pracy, zboczenie no.

W ciągu całego dnia pojawiło się mnóstwo biegaczy, a wśród nich mnóstwo znajomych i klientów. Dłuższych pogawędek było wiele, co ciekawe również z nieznajomymi. Konsekwentnie natomiast nie rozwijałem znajomości w grupie wolontariuszy. Spoko ludzie, ale jestem jaki jestem. Sam nie zagadam, pracować tu mam a nie że pogaduchy. I tego się trzymałem aż do pewnego momentu (pracować i tak nie pracowałem, przynajmniej nie tyle co pozostali).

Zbroja. Aż osobny akapit walnę, z szacunku choćby. Tak, umówmy się że osobny akapit znaczy szacun. Przyszła po kilku godzinach pracy biura jakaś dziewczyna na swoją "zmianę". Jedno spojrzenie, od razu załapałem skąd kojarzę. Uśmiech za uśmiech ale dopiero potem się zgadaliśmy. Tydzień wcześniej zdarzyło nam się przeżyć ponad stukilometrowy rajd, z tym że ta Pannica po pierwsze została najmłodszą finiszerką (musiała sobie jeszcze znaleźć pełnoletniego opiekuna- pozdrawiam w tym miejscu jednego z moich klientów), po drugie- w dniu rajdu nie mogła spać do południa, tylko musiała się zebrać rano do szkoły, na zajęcia, bo w tym wieku to jeszcze podobno obowiązek, a po trzecie- Ona się naprzemiennie śmieje i uśmiecha. Nic innego, nawet po Setce. Dżizas, ale pozytyw! Jeszcze włączając w to setkowe przygody, o których zdążyła mi opowiedzieć, to już w ogóle... no, starczy tego akapitu, słociak pozdrawia.

Co jeszcze zapamiętam z tej pięknej, majowej soboty? Sporo przygód związanych z zapisami- błędy w systemie, błędy ludzkie, afery które towarzyszyły ich naprawianiu... i makaron z pasta party. Dobry bardzo, tak jak rok temu. Punkt dwudziestapierwsza zawinąłem się z bazy i zapuściłem się gdzieś w mroki zaodrza, odreagować trzeba było. Bezalkoholowo oczywiście.

Niedziela, 5:20.

Ehh, budzik. Cytując Monię z tegoż poranka- czuję się jak gówno w trawie :D Nie do końca potrafiąc powiedzieć jak się nazywam, spełzam z łóżka i jakimś cudem zjawiam się tuż po 6. rano w biurze zawodów. Tam już w pełnej gotowości czekają te same buzie, które żegnałem kilka godzin wcześniej. Na dzień dobry oznaczam punkt depozytowy, a potem... prawie zasypiam na krześle. Na szczęście szybko zjawiają się pierwsze ranne ptaszki, pierwsi biegacze. A po nich kolejni i kolejni, a potem jeszcze więcej. W chwil kilka robi się straszny dym. Dziewczyny przy stołach jakoś sobie jednak radzą, więc znajduję sobie inne, pożyteczne zajęcie. Widząc, że nikogo nie ma na punkcie informacyjnym, podejmuję wyzwanie i zajmuję tamtejsze stanowisko! Naprawdę, to jest moment, biuro zapełnia się ludźmi i każdy coś chce. Mniej więcej co drugi podchodzi do mnie i o coś pyta, a słociak się wczuwa i cierpliwie tłumaczy co gdzie i jak :D I tak mija czas na pełnym gazie, aż tu nagle wybija dziewiąta i trzeba lecieć na metę. No to lecimy, ja i Monia, po drodze jeszcze zbaczając na start królewskiego dystansu. Oj kręci mnie w nosie, szczególnie na widok Spartan ;) Cykam kilka fotek, dołącza do nas Justyna i udajemy się do strefy finiszu. Tam już pierwsi napieracze kończą Bieg Festiwalowy, zaraz po nich na metę wpadają dyszkowcy. Wszystko byłoby spoko, tylko dzieciaki z medalami, wodą i czekoladą, ustawiają się tłumnie zaraz za bramą (i to w bardzo niewłaściwej kolejności), więc rozpędzeni biegacze mijają ich i choćby chcieli, nie mogą nagle się zatrzymać i spokojnie odebrać Tego Co Im Się Należy. To było dość nieprzemyślane ze strony młodych wolontariuszy, więc trzeba było reagować. I co z tego że reagowałem, skoro po przesunięciu ich kilka metrów dalej i przestawieniu kolejności, oni dalej swoje i dalej nie zdawało to egzaminu... eh, szkoda że młodym tak ciężko było posłuchać rad biegacza i cofnąć się o kilka kroków :P No i tak wpadali Niezłomni, minuta po minucie, godzina po godzinie, w międzyczasie zbierając burze w pełni zasłużonych oklasków. Finiszowali koledzy, znajomi, klienci, biegacze poznani dzień wcześniej na rejestracji czy dziś rano w punkcie informacyjnym, a także ludzie zupełnie obcy... wszystkich jednakowo tego dnia podziwiałem, choć na co dzień jestem po ich stronie medalu ;)

Nie musiałem nikogo reanimować, więc chyba każdy pobiegł na miarę swoich możliwości. Na samym końcu wpadł na metę legion Spartan z Panią Hanią Sypniewską (którą kojarzę nie od dziś ze środowiska ultrasów, choć poznaliśmy się dopiero w biurze przy wydawaniu pakietów). I tutaj spowiedź szczera, z krótkim wprowadzeniem. Pani Hania kilka dni temu ukończyła 168-kilometrowy ultramaraton Gwint Ultra Cross, a dziś w spartańskiej zbroi popylała na maratonie, gdzie wiatr wiał w pysk jak na kieleckim. Szacun większy niż Burj Dubai, no ja pierdzielę. Koniec wprowadzenia, teraz spowiedź. Jak już Spartanie wbiegli na metę, znowu mnie pokręciło w nosie; dobrze że miałem okulary przeciwsłoneczne. Przemieścili się kawałek dalej gdzie było świętowanie, cykanie fotek i ogólnie impreza na 102 300. I chciałem, naprawdę chciałem podejść, ale widząc tych wszystkich ludzi zajebiście dobrej woli (tak, w tym Panią Hanię, ultraskę w wieku mojej babci), wymiękłem zupełnie. Zrobiłem kilka kroków w ich stronę ale poczułem jak szklą mi się oczy, musiałem zawrócić... i żeby nie było, parę podejść miałem, za każdym razem ten sam efekt ;)

Dżizas, bieganie to emocje, nawet jak nie biegam tylko dopinguję. Ale jak ja kocham te emocje! Chwilę przed ekipą Leonidasa finiszował pan, który zaraz za bramą złapał się za głowę i zaczął płakać. Spiker myślał, że pan się zepsuł, już przez mikrofon było słychać "czy coś...?" ale chyba zrozumiał, że to po prostu magia królewskiego dystansu i pozwolił biegaczowi przeżywać jego wielkie prywatne zwycięstwo :) A jako przedostatni dobiegł pan, od którego wczoraj na odbieraniu pakietów chcieliśmy sprytnie pozyskać nerkę... Nie podpisał zgody, więc pobiegł ze swoim organem, a na mecie przyznał, że bez tej nerki byłoby krucho. Zdrowia i do zobaczenia za rok!

Sprzątnięcie mety zajęło może kilkanaście minut, ludzi do pomocy mnóstwo więc wszystko poszło szybko i sprawnie. Na końcu pożegnałem się jeszcze z dziewczynami z biura, koordynatorem tegoż rewiru i z Dyrektorem Maratonu Opolskiego, po czym zainspirowany wydarzeniami tego weekendu... poszedłem na trening ;)

Nieco męczące, ale mimo wszystko fajne i inspirujące zakończenie urlopu. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś trafię na tych ludzi, bo stworzyli (biegacze do spółki z wolontariuszami) wielkie biegowe święto, z którego Opole powinno być dumne!







2 komentarze:

  1. Jestem w szoku, że zasłużyłam sobie na akapit, to nieprawdopodobne, ale naprawdę niezmiernie miłe, dziękuję i pozdrawiam :-D
    ~ Zbrojka, która siedzi i zaciesza do ekranu :-P

    OdpowiedzUsuń
  2. A widzisz! Legenda głosi, że słociak raz na sto lat jest dla kogoś miły, przyłapałaś mnie. Też zacieszam, też pozdrawiam; do następnego ;D

    OdpowiedzUsuń