sobota, 28 lipca 2018

Tańczący z Hokami. Moje Lavaredo w języku Māori. [część I]

Timata, czyli Początek.

Stare, maoryskie przysłowie, mówi: im grubsza podeszwa, tym wyżej sięga Twoja Taiaha. Jakoś w październiku, w pewnym domu w Cisnej, leżałem w łóżku po Łemko 70, rozmyślając łoc nekst. Padło, w sumie nie wiem czemu, na Dolomity (ok, już wiem czemu - bo Dolomity). Najbardziej polski z zagranicznych biegów, miał być w moim wykonaniu wjazdem z buta w świat UTWT. Pozornie to nieporozumienie większe niż wybór Richarda Czarneckiego na wiceprezesa PZPS, co naprawdę ciężko sobie wyobrazić. No ale nic, konto założone, dwa tygodnie później inne konto niemal przestało istnieć po przelewie wpisowego, a ja zacząłem poszerzać bank danych o mojej nowej zajawce. To właśnie cel jest tym, co pozwala mi wytrwać w treningu (a trening tym, co pozwala wytrwać w życiu?), więc tuż po zakończeniu sezonu 2017, czyli po Biegu Po Piwo, chwilę odpocząłem i rozpocz...rozpacz...rozp...ierdoliłem sobie nogę (i nie tylko nogę) na nocnym turnieju futsalu, organizowanym z okazji Opolskiej Doby Sportu. Cała sytuacja jest o tyle groteskowa, że na futsalowy parkiet wszedłem pierwszy raz po roku przerwy, a ten ostatni raz też skończył się kontuzją(sic!). Co więcej, to z mojej inicjatywy graliśmy na tym turnieju. Co gorsza, ch*ja tam ugraliśmy. Ale nie o tym. Koledzy z Opolskiego Centrum Fizjoterapii kolejny już raz wykorzystali Algonix, żeby postawić mnie na nogi. I postawili, chyba jakoś pod koniec roku, więc zaraz po sylwestrowym trzeźwieniu zabrałem się do pracy.



Whakaritenga, czyli Przygotowania.

Z początku trochę na pałę, choć z zachowaniem właściwej periodyzacji, truchtałem ile wlezie (5-6x w tygodniu), byle tylko się jako tako rozbiegać.


Potem dotarłem do szalonego planu, napisanego przez Pawła Grzonkę, którego z grubsza starałem się trzymać (planu, nie Pawła), słuchając jednak głównie własnego orgazmu organizmu. Po drodze kontrolnie Maraton Pieszy Przedwiośnie (matkoooooo polecam tak bardzo!) i kilka 30&40-kilometrowych treningów, w tym start w słynnym na cały świat Maratonie Opolskim i całkiem żwawa Rychlebska 30tka tuż przed Wielkim Dniem Próby. Co ciekawe, przez cały ten czas:
ANI
JEDNEGO
BC2
.

Za kształtowanie szybkości odpowiadały piramidki rytmów, problemy z żołądkiem i pociąg do piwa, czekającego w domu. Na wiosnę zaczęło się coniedzielne szczytowanie w Opawskich, co w sumie można nazwać na ten moment stałym punktem planu treningowego. Aha, no i siłka 2x w tygodniu. Jak nie siłka, to core stability w domu na dywanie + ćwiczenia mięśni głębokich na dysku sensomotorycznym. I dalej twierdzę, że jakby mnie zobaczyli trenerzy z obozów TatraRunning, to (całkiem zresztą słusznie) uznaliby mnie za niepełnosprawnego. Oprócz tego, codziennie do i z pracy, jeździłem rowerem. Z fajnych rzeczy - zacząłem sam eksperymentować z odżywkami (ale wszystko w ramach czystej gry). Na ogół bardzo udanie. Z niefajnych - cholernie mało snu, cholernie dużo nadgodzin i spowodowanej tym frustracji i napięcia, które w moim przypadku niejednokrotnie nie pozwalało wyjść na trening. No i alkoholu weekendowo nie odmawiałem, co z pewnością na dobre mojej formie nie wyszło... ale pozwalało zachować wewnętrzny spokój :P I tu ciekawostka - najlepsze czasy na Biskupiej Kopie kręciłem wtedy, kiedy po sobotniej socjalizacji nie byłem w stanie prowadzić samochodu jadącego do Pokrzywnej. Każdy organizm jest inny ;)


W ten sposób, trochę w międzyczasie chorując i istotnie zaniedbując plan na rzecz organizacji Pagóra, dobrnąłem do czerwca. Na kilka dni przed wylotem, pojechałem jeszcze w Tatry, by przetestować nowe buty i przy okazji spróbować nie zginąć pierwszy raz w życiu wdrapać się na Rysy w ramach sztafety Polska Jest Piękna.


20.06. to wszystko było już historią, oddalającą się przy akompaniamencie silnika pełnoletniej Toyoty, wiozącej nas w stronę podkrakowskich Balic. Walizki pełne, gacie pełne, pora ruszać ku przygodzie!

He Whakamatautau Nui, czyli Wielka Próba.

Po wyjściu z samolotu na płytę lotniska w Treviso, oberwałem w pysk falą gorącego powietrza. Nie był to dobry znak. Dotoczyliśmy walizki do dworca kolejowego, gdzie złapaliśmy pociąg do Belluno, skąd gustowna polska maszyna (składy dostarcza tam między innymi nasza PESA) zawiozła nas do Calalzo di Cadore.


Tam do auta zgarnął nas Miki, z którym o Bieganiu i Innych Rzeczach gadać można godzinami, a dzięki któremu nie tylko obieramy kurs na Cortinę, ale też mam w czym klepać te 120 kilometrów górskich ścieżek, o czym nieco później. Docieramy do hotelu Victoria (hehehehe) późnym wieczorem, ale jakimś cudem dostajemy jeszcze kolację.


Wigilia.
Nie bardzo mogę spać do oporu, bo nie zdążę na śniadanie. Nie bardzo mogę też jeść do oporu, bo czeka mnie krótkie rozbieganie po końcówce trasy.


Badając ostatnie kilometry Lavaredo Ultra Trail, spotykam ziomeczka, który (jeśli mu wierzyć) jest reprezentantem Słowenii w biegach górskich. Truchta się całkiem przyjemnie, rozmawia nie inaczej. Po tym rozruchu, udajemy się na Spotkanie Polaków w barze Dolomiti.


Zjawia się nas tam całkiem spora ekipa, są znajome twarze, rozmawiamy trochę o tym co czeka nas następnego dnia i dnia po tym dniu. Na końcu fotka (Nuria Picas też chciała mieć z nami zdjęcie, trudno się jej dziwić) i lecimy grupą w stronę lodowiska, gdzie mieści się biuro zawodów i expo. Wcześniej tego dnia, staję tam w baaaaaardzo dłuuuuugiej kolejce, ale ostatecznie przechodzę pozytywnie weryfikację sprzętu obowiązkowego i odbieram numer startowy.


Przy okazji robię też za statyw do kamery, bo do przepytki z ultramultilingwistycznym Mikim staje Pau Capel, a potem wspomniana wcześniej Nuria.


Wieczorem piję dużo piwa i próbuję dobrze spać. To pierwsze wychodzi mi lepiej.


Wielki Dzień Próby.
Tym razem na poranny rozruch się nie wybieram, więc obżeram się w opór i daję się omotać tej mgiełce stresu przed nieznanym. W środku dnia próbuję jeszcze coś drzemać. Idziemy na pasta party, do którego kolejka okazuje się WIELOkrotnie dłuższa, niż ta do weryfikacji zawodników (filmik tutaj, nie zaśnijcie oglądając). To jest w sumie dość wyraźny minus organizacyjny - długie kolejki do weryfikacji/wydawania numerów i na pasta party/zdawanie przepaków. Do poprawy.

Po całkiem znośnej wyżerce, idziemy jeszcze do hotelowej restauracji, gdzie piję zieloną herbatę, po czym w zaciszu hotelowego pokoju szykuję pół tony sprzętu, który pozwoli mi przeżyć najbliższą dobę. Na starcie pojawiam się jako jeden z ostatnich, toteż grzecznie ustawiam się na końcu stawki, żegnam się z Justyną i chłonę. No bo co mi pozostało?


Muza, krótka odprawa, odliczanie, POSZLI.
1608 biegaczy z całego świata w fe-no-me-nal-nym, 500-metrowym szpalerze kibiców, a wśród nich ja, kolejny raz zadający sobie ponadczasowe pytanie - co ja ku*wa tutaj robię?!

I jeszcze nigdy nie potrafiłem sobie odpowiedzieć.

Koniec czesci pierwszej, ciąg dalszy nastąpi.