niedziela, 23 lipca 2017

DFBG 2017 - wszystkie drogi prowadzą do Londynu

Jest takie stare, chińskie przysłowie - każda porażka jest nawozem sukcesu. W "Poranku Kojota" chyba coś takiego było. Dziś krótko - kilka słów podsumowania po piątym (moim piątym i tak w ogóle piątym) Dolnośląskim Festiwalu Biegów Górskich... czyli imprezie, z którą jestem od początku, na którą wszystkich biegaczy namawiam i bez której do tej pory nie wyobrażałem sobie biegowego lata.

Jednak pierwej wprowadzenie.

Rok 2017 jest dla mnie rokiem odpoczynku. Zaczął się od kontuzji (wzorowo wyleczonej przez chłopaków z Opolskiego Centrum Fizjoterapii), więc przepadł mi Półmaraton Warszawski i Transvulcania i w zasadzie formę trzeba było budować od zera. Po rekonwalescencji udało się wskoczyć na podium M20 w Biegu Pamięci Powstań Śląskich, a także ex-aequo z trzema innymi mocarzami otworzyć listę wyników XXIII Setki z HAKIem (połowa wpisu poświęconego temu wydarzeniu i wydarzeniom, które nastąpiły po tym wydarzeniu, od paru miesięcy czeka na wenę, tj na drugą połowę wpisu). Lato to tradycyjnie już Londyn. A nie, nie ma takiego miasta jak Londyn...

Za co tak lubię DFBG? Ano za to, że czuję się tam jak u siebie. Połowa Opolskiego Środowiska Biegowego również spędza tam weekend - startując, wolontariuszując i kibicując. Część z nich - za moimi gorącymi namowami. Znajomi spoza Opolskiego Środowiska Biegowego także nie omijają tego miejsca w swoich letnich wojażach. Sami swoi, więc i wraca się z radością.

Do pełni szczęścia przydałby się jednak sukces sportowy. A do tego potrzebne jest zwykle dobre przygotowanie i dobry dzień. Rozochocony zeszłorocznym pudłem w M20 na Złotym Maratonie, napaliłem się (nie wiedzieć czemu) na pudło na dystansie ciut dłuższym - 68km. Co do dobrego przygotowania - czasu straconego na kontuzję i jej leczenie nikt mi już nie zwróci, ale starałem się nadgonić jak tylko mogłem. Co do dyspozycji dnia - gorzej trafić, ku*wa mać, nie mogłem. Do tego mocna konkurencja i mikstura gwarantująca klęskę była gotowa ;)

Od startu całkiem spora grupa zawodników poszła naprawdę mocno, a początek jednak pod górę. No to myślę sobie - zostać za bardzo nie mogę, ale też trzeba przyoszczędzić trochę sił na końcówkę. A ci odjeżdżają... No nic, podgoniłem grupę i czaiłem się na ogonie, ale po pierwszej dyszce zaczęli wyraźnie odjeżdżać. Jednocześnie nie czułem, żebym leciał jakoś nie-za-szybko, więc niepokój mieszał się z życzeniowym "eee, pewnie zaraz zaczną się kruszyć, nie starczy im na drugą połowę".

Starczyło im.

Do punktu w 1/3 trasy jeszcze jakoś leciało. Ciężko, ale z nadzieją. Zaraz za punktem, bez kontroli śladu GPS, poszedłem w ciemno za parą, która poszła w ciemno nie wiem za czym. Po chwili odwracają się do mnie i pytają czy tędy leci trasa. No ku*rwa no. Sprawdziłem szybko track - nie leciała. Kilka minut niepotrzebnej nawigacji na azymut przez krzaczory, gałęzie, powalone drzewa i ogólny leśny bajzel, wprowadziło jednak nieco demotywacji w moje dość już zmęczone łydki. Wybiegam na ścieżkę. Chwilę później dostaję smsa z informacją, żem piąty w wiekowej. W tym samym momencie, choć niezależnie od treści smsa, ktoś przecina mi kable - nagle słabnę, robi mi się niedobrze i rząd zawodników mija mnie bez żadnego wysiłku, jakbym stał w miejscu.

Wówczas skończyło się ściganie tego dnia; walczyłem już tylko o utrzymanie truchtu. Kryzys nie mijał, trwał aż do Orłowca (tam PRZEZ CHWILĘ poczułem się normalnie), gdzie i tak już walka o lokaty nie miała sensu. Nie byłem sobą, nie czułem się dobrze, nie wiem czemu. Może za szybko zacząłem, może odwodnienie, może przewodnienie dzień wcześniej (pozdrowienia dla chłopaków z Piwoteki...

R: jeszcze jedno poproszę, małe tym razem
M: dużego i tak bym Ci już nie nalał

...i dzięki za troskę o moją dyspozycję), może za mało żeli wciągałem i paliwo gdzieś uleciało. Byłem wściekły na siebie, że nie mogę normalnie rywalizować. W sumie dalej jestem. Nogi specjalnie nie bolą, chodzę normalnie, więc jest niedosyt i duży żal, mimo ukończenia (ale wiadomo, że nie to było celem). Z pozytywów - jak zwykle świetna atmosfera, w tym roku jeszcze bardziej rodzinna niż kiedykolwiek, sukcesy znajomych biegaczy i biegaczek, kilka pagórowych chust na trasie, a do tego genialne pierogi i stoisko Piwoteki :D

Ogromne gratulacje dla Ivo, który rozjechał 240km (napisałbym "jak ruski czołg", ale ruski czołg rozpadłby się gdzieś między Kudową a Bardem, nie oszukujmy się). Nie mniej ogromne dla Pawła, za ukończenie KBLa mimo kontuzji wyleczonej za pięć dwunasta, a także dla Miśki - za wdrapanie się na podium K20 w Złotym Maratonie. Brawa również dla Agi, Damiana, Adama, Pawła, Michałów, Mateusza i pozostałych świrów, którzy zostawili na trasie litry potu, ale dopięli swego i dolecieli do mety. Supportującym pięknie dziękuję za support, a gratulującym za gratulacje - jak zwykle doceniam:)

Tendencja do wieszania sobie poprzeczki niebezpiecznie wysoko, nie oszukujmy się, bywa zgubna. Jednak nie wymagając od siebie - nie zrobimy postępów. Sukcesy, owszem, są bardzo miłe, ale niczego nie uczą (piszę jakbym odnosił sukcesy, hehe). I mógłbym tak jeszcze sypać mądrymi tezami, ale szkoda czasu - lepiej odpocząć i zabrać się do roboty, bo samo się nie nabiega.

Aaa, no i polecam Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich ;)

Ultra Trail - 68km
czas 09:03:07
miejsce OPEN 45. na 238 startujących
M20 7./19