wtorek, 3 listopada 2015

Bieg Po Piwo - Kontynuacja

<27. kilometr, dobiegamy do mieszkania moich rodziców, gdzie zaplanowany był punkt odżywczy>
-ja chyba znowu na dwójkę skoczę
-no ja to samo
-ja chyba też
-ja tylko siku
...
-to ja idę jako drugi, deska już ciepła a w kiblu jeszcze nie śmierdzi- jestem genialnym strategiem:)

Tej relacji w zasadzie mogłoby nie być. Bardzo chciałem oprzeć ją na cytatach, jednak prawie żaden nie nadaje się do upublicznienia. Jak mówi stare, chińskie przysłowie:

"What happens in Vegas stays in Vegas. Except for herpes." :D

W piątek wieczorem dzwoni do mnie Żelazny Ciochu i pyta, czy znajdzie się dla niego miejsce. Choć Drogi Wojewódzkie w tym kraju specjalnie szerokie nie są, potwierdzam że się znajdzie i nazajutrz skoro świt, Paweł zjawia się pod hotelem. Jest nas tam więc cała czwórka, bez Grześka, kuzyna mego, którego w ostatniej chwili przed całym tym burdlem uratowała choroba. Zdrowiej, za nas ;)

Ze snu, nie wiedzieć czemu, postanowili się też zerwać czołowi Mecenasi Polskiego Sportu, czyli Gosia, Art i Jacek, którzy towarzyszyli nam na starcie, na mecie i gdzieśtampodrodze, dopingując z całych sił, a czasem i jeszcze mocniej.

Ruszyliśmy z blisko 40-minutowym opóźnieniem. Damian w międzyczasie zgubił kurtkę, ale nic to bo gorące ma serce. Gorące ma również dłonie, bo postanawia radzić sobie z porannym mrozem bez rękawiczek. Pozostali i tak je ściągają, bo przed startem trzeba wrzucić na fb zdjęcia, linki do relacji, różne podniosłe teksty i pożegnania z rodziną. Rzeczywiście, rodzina bardzo doceni pożegnanie ze strony kogoś kto w sobotę o 6. rano rusza biegiem z Opola do Katowic.

Pierwsze kilometry mijają nawet bezboleśnie, rozmawiamy o maratonach, półmaratonach i bardzo specjalnych kremach i szminkach. Ten pierwszy odcinek jest zarazem ostatnim odcinkiem, na którym siłę i ochotę na rozmowy miał ktokolwiek poza Danielem. 


Nasz Biały Kenijczyk mówi więcej niż biega, a biega więcej niż cała nasza reszta razem wzięta. W międzyczasie mija nas bardzo pijany, ledwo idący pan i truchtająca skoro świt kobieta. Cóż, każdy ma swój maraton.


Lecimy wzdłuż obwodnicy jakąś smutną szutrówką, aż tu nagle jeb! muza z gwiezdnych wojen! Patrzymy za siebie, a tam szanowni Koledzy z Rajsport Active Anton Team zasuwają w naszą stronę autem, z okna wystawiając głośnik wielkości murzyńskiego zadka. Wariaty, dało nam to kopa :)

(W sumie gdyby z okna wystawał murzyński zadek, też dałoby nam to kopa. Wskazówka na przyszłość.)


Na wylocie z Opola jeszcze krótki postój przy lasku i dzida na Ozimek. Kierowcy radośnie trąbią, policjanci machają, psy szczekają, a córki chowają swoje matki. W centrum Ozimka wzbudzamy zainteresowanie świeżo wzbudzonych Ozimczan, a Paweł odbiera telefon:
-Halo? No cześć, na piwo biegnę! Do Katowic, 110 kilometrów! Dzięki! No hej, pa! (...) Kolega mówi, że jesteście jebnięci.


E tam. :D

Bierzemy ten osąd na klatę i docieramy do pierwszego punktu odżywczego. Rozsiadamy się w Ozimku na nieco dłużej niż powinniśmy, więc mija trochę czasu nim udaje się rozbujać kopyta ponownie. Sponsorem tego pitstopu jest moja Mama, za co w imieniu swoim i kolegów bardzo dziękuję!

Jako trailowiec nigdy nie pokocham się z asfaltem. Jako trailowiec, zacząłem "czuć" nogi już po 35-40km. Bardzo zły znak, nie mój dzień kurde. Kiedy docieramy do Zawadzkiego, czuję się źle. Biegnąc przez Zawadzkie po 6'20 w poszukiwaniu Biedronki, męczę się straszliwie i na punkcie muszę odpocząć nieco dłużej.

Wyciągam kopyta w oknie samochodu, a pozostali obrabiają pół bagażnika smakołyków, żeby Justyna nie musiała tyle wozić po regionie. W ogóle wygląda to trochę jak cosobotni bazarek wędrowny, grupka ludzi wokół otwartego bagażnika na jakimś parkingu i Pani podająca im coś gorączkowo.

Decyzja- wciągam cepy na łydy, choć rano zarzekałem się że obalę mity kompresyjne. Duuuużo czasu mija, nim na dobre rozgrzewam łodygi. Męczę się bardzo, choć to dopiero połowa wyprawy. Kilka kilometrów za Zawadzkiem, ktoś miejscowy postanawia nas dopingować:
-dawać dawać! piwo czeka!
Cholera, od fejmu się nie ucieknie.

Za 60. kilometrem obieramy złą trasę (nikt nie zerknął na tracka) i w ten sposób nabijamy dodatkowe kilometry, co nie jest nam w ogóle potrzebne. Powoli zaczynamy odczuwać zniszczenie, wszyscy, cała trójka, bo Daniel to inna kategoria.
-czuję się jak po 20 kilometrach
...


Żeby poprawić sobie humory, wstępujemy do wielowiejskiego (w Wielowsi) marketu i robimy zakupy. Ja od tego momentu znacząco gubię prędkość, Żelazny gubi paznokcie a Damian gubi nadzieję na dobiegnięcie z nami do mety. Chłop podkręcił swój osobisty rekord jednorazowej objętości o jakieś 150%, więc mega szacun dla niego. Pod tym względem naprawdę się popisał, więc piwo należało mu się bezsprzecznie.

Dzwonię po Justynę, która to zdążyła już zajechać na kolejny pitstop. Cofa się trochę żeby zabrać naszego bohatera i ratuje mi tym samym dupsko, bo bardzo potrzebowałem tego dodatkowego punktu. Tak jak bardzo potrzebuję kolejnego za 10km. Ruszamy ale bardzo ciężko. Tzn ja ruszam bardzo ciężko, zasiedziałem się potwornie, do dupy mi i w ogóle wszystko be. Żelazny Ciochu za to zdecydowanie w gazie, rozkręcił się lepiej niż po mefedronie i nie widać po nim zupełnie że jeszcze kilka godzin temu nie był pewien czy ma stopy w butach.


Po bardzo długim rozbujowywaniu kopyt, łapiemy fajny rytm i nieco wracają mi siły. Nie marudzę, nie zamulam, po prostu biegniemy fajnym tempem. W międzyczasie robi się ciemno i mija nas radiowóz. Tak, mija nas, biegnących po zmroku lewą stroną drogi wprost na czołówkę z każdym kolejnym samochodem. I panowie policjanci nie zatrzymują się przy nas!

...tylko kilka km dalej przy Justynie i Damianie, którzy przez ponad godzinę czają się w aucie pod oknem sołtysa Wilkowic :D


Policja odjeżdża, my przybiegamy. Zmiana skarpet i butów i po krótkim jak na mnie postoju, ruszamy dalej. Rozbujowywuję się nieco krócej, w ogóle jakoś tak okej jest jak na 80km w kopytach. Pomaga też świadomość, że do końca zaraz zostanie już tylko "dwadzieścia ileś".


Krążymy trochę po śląskich wsiach i wpadamy w końcu na szutrówkę prowadzącą nas do Drogi Krajowej nr 78, co oznacza ostatni pitsop i ostatni odcinek wyprawy. Justyna (już bez Damiana) czeka pod stacją paliw. Idę do tamtejszego baru ze słoiczkiem Sudocremu i w toalecie ratuję co tylko się da. Tego dnia bolało mnie chyba wszystko, ale nie jakoś strasznie mocno. "Strasznie mocno" rezerwuję tego dnia dla jednego narządu. Nawet w Walentynki nie odparzyłem sobie jaj tak boleśnie jak tego dnia.


Dzwonię do Gosi, która wraz z Jackiem i Artem bawi się dobrze w Browariacie. Informuję, że zostały nam jakieś 23km więc za około 3h powinniśmy się zjawić. Z punktu ruszamy jak kowboje, kroki stawiając szersze niż dłuższe, w dodatku na dzień dobry mylimy drogę, więc chuj strzelił "około 3h".


Docieramy jakimś cudem do autostrady A1. W Bytomiu nie dość że wszyscy mamy już potwornie dosyć (co otwarcie przyznajemy), to na dodatek Daniela łapie kryzys tak silny, że przez Żabie Doły nie nadąża za mną i Żelaznym, przy czym my wcale nie biegniemy. W dodatku spada zajebista mgła i chiński halogen naszego Białego Kenijczyka oświetla może z półtora metra gruntu przed nami. Dzięki temu Daniel prawie spada z grobli do stawu, co byłoby z punktu widzenia ultrasa w kwiecie kryzysu rozwiązaniem całkiem korzystnym. Skończyć w karetce z hipotermią- wciąż lepiej niż słaniać się na nogach przez pół aglomeracji śląskiej.


Chwilę wcześniej robimy ostatni postój w Żabce, wykupując całą półkę 7daysów i kofeinę pod wieloma popularnymi postaciami. Pani ekspedientka usłyszawszy że przylecieliśmy tu z Opola, miała wyraz twarzy jakby patrzyła na kogoś kto właśnie przybiegł z Opola. Nie zrozumiesz kobieto, nie próbuj, my sami nie rozumiemy. Na domiar złego znowu się zagapiliśmy. Padł mi zegarek, a Daniel nie przypilnował trasy i za długo brnęliśmy grzbietem hałdy. Downhill na ślepo w stylu Kiliana i lądujemy na polu uprawnym, jakoś trzeba było skrócić.


Końcówka jest już na wyniszczenie; wraz z Pawłem walczymy o każdy następny krok, a ten blady harpagan wyszedł z kryzysu i kica wokół nas jak króliczek Duracell. Poczuł się lepiej niż na starcie, więc najpierw próbował nas nagrodzić za próby biegu, a potem przeszedł na system gróźb wykorzystujących wspólne zakwaterowanie. Nie brzmiało to zachęcająco.


Ostatnie metry to już tylko ciągłe pokrzykiwanie Daniela. IronCioch resztkami sił też zaczął truchtać i w ten sposób pokonaliśmy ostatnie kilkaset metrów. Ostatnie uliczki, zakręty, Daniel w gazie jak po pięciu kawach i kresce, ostatnie przejście dla pieszych, ostatnie dziwne spojrzenia normalnych ludzi i w końcu wpadamy na metę.



Piękna, upragniona, z białego (symbolizującego naszą niewinność) i czystego jak łza papieru toaletowego. Dodatkowo specyficzny klimat ulicy Mariackiej i śląska- regionu, w którym jeśli chcesz coś osiągnąć, musisz się zajebać. W Kontynuacji dostajemy ogromną owację od ludzi potrafiących poświęcić wiele dla dobrego piwa. Chwilę później było nam dane poczuć jego smak. Szczerze mówiąc przez pierwsze 110km nie miałem na nie w ogóle ochoty, ale finalnie nie mogłem sobie odmówić, tym bardziej że Kontynuacja (podobnie jak Widawa rok temu) przywitała umęczonych biegaczy z właściwymi honorami ;)



Myślałem że w ten Dziadoweenowy wieczór będziemy wyglądać straszniej, ale chyba ostatecznie nie było tak źle. Nawet na 3 piętro hostelu dotarliśmy w nocy na własnych nogach. Rano, po śniadaniu, całą gromadką wróciliśmy do Opola.

Dobra, czas na krótkie podziękowania (jeśli wydają Wam się długie, to koniecznie musicie posłuchać proboszcza parafii w Ozimku podczas świąt):

-Daniel, Damian, Paweł- za to że przyjęliście zaproszenie, którego nikt normalny by nie przyjął. Za to, że przyjechaliście skoro świt na start, mogąc wtedy tak po prostu spać, bo w końcu sobota. Za to, że mając własne plany startowe i ambicje, zdecydowaliście się na udział w tej wycieczce, choć poważnie zaburza ona harmonogram treningów. Daniel pokazał, że jest biegaczem z innej planety, dyktując równe i mocne tempo przez 95% dystansu, a przez pozostałe 5% (zgon, odcięcie i 10 plag egipskich) nie wpadając ani pod tramwaj ani do stawu na Żabich Dołach (czy jak to się tam nazywało), za co mega szacun. Paweł nawet w obliczu ciężkiego kryzysu poprawiał wszystkim humor w sposób którego nie opiszę, bo mi nie wolno, a poza tym jego syn może to czytać. Damian pokazał żelbetowe cojones, windując swoje objętościowe PB do poziomu, które upoważnia go do noszenia koszulki z wielkim U na klacie. Jak Ultras. kurwa!

-Justyna, Gosia, Art i Jacek- za przezajebisty support od startu do mety... aaa sorry, nie tylko do mety, później też ;) za niezliczone kilometry przemierzone autem na rzecz rozwoju Polskiego Sportu Chorych Umysłowo, za dobre słowo, dobre piwo, dobre bułki i bulion który urywał dupę, uprzednio ją rozgrzewając. Za poświęcenie, bez którego byśmy nie pobiegli. A jak byśmy pobiegli, to za chuja byśmy nie dobiegli. Takie wsparcie jest kluczowe przy planowaniu tego typu przedsięwzięć. Chciałbym Was zabrać na Spartathlon za kilka lat :D

-Paweł S. & Paweł S.- za spotkanie w bardzo dziwnych okolicznościach, w które nawet mój syn nie będzie w stanie uwierzyć. Mam nadzieję, że filmik na YT przetrwa do tego czasu. Jesteście tak chorzy jak my. Pomarańczowa piona!

-Kontynuacja Katowice- za gościnę i współpracę. W bieganiu najważniejszy jest cel. Wy byliście naszym celem tego dnia. A my bardzo śmierdzieliśmy. Veni, vidi, vypij. Wasze zdrowie!



Mocno subiektywnie podsumowując- żeby robić takie rzeczy, trzeba mieć jaja i chorą głowę. I o ile to pierwsze da się przywrócić do stanu używalności wcierając wiaderko Sudocremu, to głowie nie pomoże już nic.


Choć dla pewności spróbuję jeszcze z tym Sudocremem.