sobota, 29 kwietnia 2023

Tequila po biegowemu - relacja z Maratonu Opawskiego

Bieganie po górach jest trochę jak bycie aktorem w filmach porno. Niby se poszczytujesz, niby się zmęczysz, niby na mecie ulga i jakoś tak fajnie w środku, ale jak nie jesteś top, to hajsu z tego nie ma, a jedyna pamiątka (oprócz wspomnień) to otarcia w miejscach intymnych i materiał wideo. A przynajmniej tak mówił kolega.

Zachciało mi się tej TrzyRazyKopy już kilka lat temu; bo blisko, bo wielokrotnie obiegane przeze mnie tereny, bo pierwsza pętla jakaś taka pełna osobistego sentymentu, ale zawsze coś stawało na przeszkodzie (np.alkohol). Nawet kiedy byłem już zapisany&opłacony. Czas przestać od tego uciekać - pomyślałem. I jak pomyślałem, tak zrobiłem, no bo ileż można nie startować.


 Tyle się nasłuchałem, że długość nie ma znaczenia, że wyborem mym padł dystans "królewski", bo jednak 4 ultra rocznie z moją kondycją to byłoby przegięcie wajchy, a przez ostatnie lata zmieniłem nieco poziom szacunku do swojego zdrowia. Coś tam potruchtałem w ramach przygotowań, przejechałem rowerem porządnego longa na miesiąc przed startem, kupiłem kilka żeli na promce w przydomowej aptece i dwa dni przed biegiem zaklepałem nocleg w Miejscu Bez Zasięgu, by nie zrywać się w matchday równo z kogutami, bo przecież mam tego pod dostatkiem w tygodniu, a ja kocham (choć nie potrafię) spać. No i żeby nie było zbyt łatwo, to w ostatniej chwili zmieniłem plan na obuwie. Zamiast butów, w których robiłem wszystkie terenowe treningi od wielu miesięcy, zabrałem Speedcrossy, z przebiegiem niemal "salo(mo)
nowym". Bo podobno czerwone zawsze szybsze. 

Dzień przedstartowy, podobnie zresztą jak dzień startowy i kilka dni postartowych (bycie biegaczem to jednak zajebista robota), to festiwal pustych kalorii, zwieńczony ciepłym domowym piwem na lepsze spanko. 


Jeśli lepsze spanko oznacza pobudkę przed budzikiem, to nikomu nie życzę gorszego spanka. Zbieram się leniwie ze znalezionej za pięć dwunasta kwatery i pędzę na pierwsze w życiu spotkanie z timem, jako że kilka dni wcześniej ustaliliśmy z Trenerem, że odbędziemy wspólną rozgrzewkę przed startem. Nastroje dopisują, nic nie boli, nic nie strzyka, lekki stresik jest, ale bez większych przeszkadzajek i z tysiącem miniętych znajomych mord, staję na linii startu.

BANG! Ruszylim.

Z ambitnego planu biegu w strefie komfortu, już po chwili zostało tyle, ile przez całe studia obserwowałem na swoim koncie bankowym. No nic nie zostało. Tłum poniósł. Próbowałem zaciągnąć ręczny, ale to jednak, nomen omen, wyższa szkoła jazdy. Zaczęło się zatem wyczekiwanie momentu, kiedy to wszystko jebnie. W sensie kryzys. No ale po początkowych perturbacjach, udało się jednak ustabilizować parametry wysiłkowe, dodatkowo grupa nieco się rozciągnęła, więc można nawet powiedzieć, że zrobiło się całkiem przyjemnie. Pogoda dopisywała (aż za bardzo), ilość znajomych facjat nie malała, zatem pozostawało tylko robić swoje i względnie trzymać się planu. Hehe, planu, taaa.

Pierwsze szczytowanie bez większej historii. Chciałem przelecieć przez punkt, ale kiedy punkt rozkłada Bieg Opolski, to ich nie da się po prostu przelecieć (pozdrawiam Bieg Opolski). Na widok Jarka i Mateusza od razu chce się spędzić tam więcej czasu. Kompromisowo kończy się na kubku coli i szybciutko zbiegam czerwonym w kierunku Srebrnej Kopy. Ogólnie zbiegi tego dnia szły nadspodziewanie gładko, ale warunki nawierzchniowe również dopisały, więc można było puścić nogi. Na zbiegu kończącym pierwszą pętlę, organizatorzy rozrzucili mnóstwo błota przywiezionego z Łemko specjalnie na ten bieg (bo Łemko ma wolne w kwietniu, więc co się ma błoto marnować), w które koncertowo wpada tyłkiem jedna z półmaratonek.

Po chwili jednak równie efektownie się podnosi i donośnie narzekając, rozpędza nogi na szybki finisz, lądując tym razem na podium open. Tym miłym akcentem kończę pierwszą dwudziestkę i jako rzecze stara kwietniowa sentencja - odchodzę na drugi krąg.

Plan na międzyczas zakładał jakieś 2h30min. Jakież było moje zaskoczenie po spojrzeniu na zegar, pokazujący coś koło 2:08 na półmetku rywalizacji! To mogło oznaczać tylko jedno i bynajmniej nie chodzi o zajebistość. Miruś, to jebnie. 

No i jebło.

Jednak los postanowił wprowadzić dodatkową zmienną do Równania Zagłady. Tuż po przyjściu kryzysu, przyszło też kilka smsów, informujących mnie (błędnie, jak się okazało) o zajmowanych lokatach w różnych kategoriach. I się człowiek nakręcił. No ale kryzys to kryzys. Brnąłem dzielnie, acz cholernie wolno, zerkając kontrolnie na kolory numerów startowych mijających mnie zawodników. Z mojego dystansu dopadło mnie trzech- w tym dwóch ze sztafety, a jeden z zupełnie innej kategorii wiekowej, więc nie wiedzieć czemu, pomyślałem że nadal czegoś bronię i nadal jest o co walczyć. Ale jak tu walczyć z innymi, kiedy walka z kryzysem nie wychodzi najlepiej, a kroki stawia się cholernie ciężko nawet na płaskim?

Drugie podejście to bolesna agonia. Nerw w stopie rozprowadza ból promieniście i niezwykle upierdliwie na każdym kroku. Dogania mnie lider na dystansie 100km (prawdziwy CzworoKop), więc siadam mu na kole i wiozę się na szczyt, walcząc z niemocą, bólem i coraz częstszymi skurczami. Za szczytem po raz drugi tego dnia wita mnie Jarek. Krótko i zwięźle tłumaczę jak się czuję, więc Jarek (którego, przypomnę, nie da się tak po prostu przelecieć) serwuje mi "Tequilę po biegowemu", posypując cząstkę cytryny słuszną dawką soli. Ładuję to sobie w usta, zagryzam jeszcze pomarańczami i arbuzami w sposób nienadający się do pokazywania małym dzieciom i zalewam to wszystko kubkiem coli, co na tamten moment wydaje się lepsze niż seks. Postanawiam ruszać dalej, głośno wspierany przez Jarka. O ch*ju złoty, odzyskałem życie! 

Pędzę na czeską stronę, ku czekającemu tam Mateuszowi. Nikogo przede mną, nikogo za mną, kryzys mija, siły wracają, a w głowie cały czas telepie się jakże próżna wizja pudła w kategorii, z czego zrobiłem swojego Świętego Graala tego dnia. I właśnie ta wizja na ostatnich 12 bolesnych, bezwietrznych, suchych, czeskich kilometrach, była moim głównym paliwem. 

Szybka piona z Gruntosem i w trybie niemieckiego czołgu turlam się po zboczach Kopy, odliczając ostatnie kilometry. Wróciła wola walki. Odzyskuję siły i wcześniejszą pozycję, czuję się mocny i szybki (hehe) i połykam przedostatnie podejście jakby to był pierwszy kilometr wyścigu. W głowie tylko meta. Na ostatnim punkcie dolewam sobie jeszcze izo na finisz, brodząc ponad kostkę w kolejnej porcji błota. 


Emocje buzują w całym ciele. Pod tym względem przypominam trochę młodego Kamila Leśniaka, tego sprzed lat, który na zawodach sami wiecie co. I ja też, parę razy, dosłownie w sekundę. Na końcówce mix mega zmęczenia i mega mocy. I mega skurczów, których na taką skalę nie doświadczyłem nawet na dystansach 3x dłuższych, oranych w środku lata. Wpieprzam się w przedfiniszowe błoto jakby to była nagroda za cały wysiłek tego dnia. Wpadam na metę z nieuzasadnionym przekonaniem że coś tego dnia udało się wywalczyć, jednak długo później w namiocie pomiaru czasu Sławek uświadamia mi, że tego dnia pozostało mi jedynie miejsce najgorsze-dla-sportowca, co istotnie odbiera mi sporo humoru. 

Po finiszu nadal spotykam mnóstwo znajomych mordeczek z opolskiego świata biegowego, ale zmierzam chwiejnym krokiem ku Trenerowi i jego zdolnym podopiecznym, gdzie udaje się (przy bezalkoholowym piwie) złapać oddech i nie złapać zasięgu. Towarzystwo otacza mnie zacne, bo kompletne podium open z dystansu półmaratonu, w dodatku wszyscy już przebrani i czyści, więc czuję się jak świnia na weselu. I zapewne tak też pachnę. Mimo to, jestem aż nadto zaopiekowany; co rusz ktoś pyta czy już doszedłem do siebie, co wiele mówi o moim wyglądzie. 


Po dłuższej chwili kuśtykam do schroniska młodzieżowego, gdzie spada na mnie z nieba manna w postaci darmowego prysznica, którego nie planowałem, a który był najwyższą wówczas potrzebą. W brodziku kabiny miesza się błoto, siano i fragmenty naskórka ze stóp, czyli koktajl wskazujący na porządne górskie zawody!

Podsumowując - Artur umie w organizację. 10/10. To naprawdę świetne uczucie, kiedy startujesz "u siebie", spotykając tak wiele znajomych twarzy zarówno wśród zawodników i kibiców, jak i orgów, wolo, a także fotografów. I nawet spiker jakiś taki znajomy! Zajebiste zawody, na których było wszystko. I w zasadzie nie trzeba nic więcej dodawać. Dobra, mógłbym dodać jeszcze trochę do własnej dyspozycji i byłoby wówczas idealnie, ale zostawię to sobie na za rok. No bo nie można nie wrócić. Dziękuję i do zobaczenia!;) 



P.S. Kotwice z Brzegu na pierwszym podejściu na Kopę <3 Gdyby piłkarze pewnego klubu piłkarskiego z Waszego miasta byli tak zaangażowani na boisku jak Wy na tamtym punkcie, za miesiąc Stal świętowałaby awans do II ligi. Szacun dla Was za ten doping. Robicie to dobrze.


P.S.2: Nie zliczę wszystkich fotografów na trasie, ale wielkie pokłony również dla Was. Zaufam znakom wodnym na zdjęciach i pozwolę sobie nie wymieniać każdego z imienia i nazwiska. Ogromne dzięki za wspaniałe pamiątki :)

#3xKopa #MaratonOpawski #3xKopa_2023