poniedziałek, 5 października 2015

BUT, który kopie. Cholernie mocno.

W zasadzie nagłówek mógłby wystarczyć, ale dorzucę jeszcze kilka słów, kilka pociągnięć pędzlem na obrazie nędzy i rozpaczy :D

W połowie lipca, jakoś koło setnego kilometra biegu KBL (czyli w momencie, w którym bieg KBL nie był już dla mnie biegiem) powiedziałem sobie, że na razie koniec z setkami. Skoro końcówki maszeruję to w dupie mam takie zabawy, popracuję nad wytrzymałością to wrócimy do tematu. Żeby nieco odbudować wszystkie te wartości, które KBL pokruszył i przydeptał, zapisałem się na znacząco krótszą pohasówkę- Beskidy Ultra Trail na dystansie najkrótszym, czyli 60km. Miało być szybko, łatwo i przyjemnie.

Nie było.

BUT pokruszył i przydeptał TE wartości ponownie. Michał wyznaczył w Beskidach trasy co najmniej niehumanitarne, na które świadomie mogli porwać się tylko najwięksi masochiści polskiego ultra. Nieświadomie natomiast- na przykład ja.

Kiedy się zapisywałem, liczyłem na to, że uda się nieco dowartościować na koniec sezonu. Bo dystans optymalny dla mnie, bo na najkrótszą trasę to pewnie sami debiutanci, bo Beskidy i w ogóle. Potem okazało się, że dziwnym trafem akurat na ten dystans zapisało się zdecydowanie najwięcej świrów. Potem, że momentami trasa jest cholernie bolesna. Potem przyszło przetrenowanie, a potem, cóż, spakowałem buty, gacie, szczoteczkę do zębów i mnóstwo piwa (bo postanowiłem zostać partnerem alkoholowym wydarzenia i rozdać je najlepszym). I pojechałem do Szczyrku, pokopać pokochać się z BUTem.

Wigilia, 20:00

Docieramy do bazy. Patrolowcy wpychają nas na salę kinową, gdzie właśnie trwa odprawa dla zawodników. Jak się okazuje chwilę potem, jest to odprawa dla pacjentów z nieco innego zakładu psychiatrycznego. 120km to nie moja bajka, ale czekamy grzecznie w drzwiach do samego końca. Zostawiam Orgom piwo, odbieram pakiet, kupuję kubek (który bardziej przypomina skrawek gumy, może dlatego że jest skrawkiem gumy) i lecimy na kwaterę. Tam czynię niezbędne przygotowania, czyli spędzam z laptopem na kolanach kolejne 3h, po czym decyduję się jednak na krótki sen.

Dzień Próby, 3:00

Kurwa, budzik. Wyrywa mnie z dobrego, twardego, ale niestety krótkiego snu. Wciągam kubek owsianki i ubieram się, próbując nie pomylić skarpet z rękawiczkami i spodenek z koszulką. Kolejny raz dociera do mnie, że łatwiej przebiec ultramaraton, niż wstać na ultramaraton. W pełnym rynsztunku opuszczam kwaterę, ale za progiem czai się zło.

ZIMNO! Cholernie zimno. Mój dobry Kolega w jednym z cytatów w jednej z relacji z jednej ze swoich wypraw tak oto rzekł mniej więcej- nie ma nic gorszego, niż długotrwałe odczuwanie zimna. TAK. Racja. Zamarzłem.

3:50

Dotruchtowywuję na start, gdzie już czeka Wielka Rodzina, wraz z małą, plastikową dziewczynką. Tak- w bramie startowej, obok zegara, stała mała, plastikowa dziewczynka. Nie wmówicie mi że byłem pijany/zaspany/zjarany. Ona tam naprawdę była.

Zęby powoli zaczynają się kruszyć od stukania, ale do startu coraz bliżej. Zegarek nastawiony, ja również- na umieranie.

4:00

Lecimy tutaj! Fala poszła, ja wraz z nią. Od samego początku rwie mnie płaszczkowaty w lewej nodze, przynajmniej po płaskim i pod górę. Zobaczymy co będzie dalej, jak się trochę rozgrzeję. Zaczynam mega spokojnie, staram się jak mogę żeby nie polecieć na wariata jak zazwyczaj. Bardzo nie chciałem skończyć jak zazwyczaj. Mocny początek byłby głupi tym bardziej, że czuję się dość mocno zniszczony sezonem.

10km

Kopyta rozgrzane, więc nieśmiało zaczynam wyprzedzać. Pierwszy wodopój, nie wiedzieć czemu, jest świetnie ukryty w bramie jakiegoś domostwa. Zero oświetlenia, wyeksponowania, za stolikiem zaspany wolontariusz pytający szeptem "woda, izo?". Iza nie usłyszała.

Idę o zakład, że większość biegaczy w ogóle nie zauważyła tego punktu. Kilometr później za moimi plecami ktoś pyta "tu gdzieś miał być punkt, nie?". Był, był... do następnego tylko 16km ;)

20km

Czuję się relatywnie dobrze, o dziwo regularnie zdobywam pozycje. Robi się jasno, co bardzo mnie cieszy, bo w ciemnościach poruszam się bardzo niepewnie. Wniosek na przyszłość- kupże w końcu tego Nomada gościu!

Chwilę przed punktem, na ostrym wirażu, sędziowie krzyczą "22, 23!". Założyłem, że chodziło o pozycję moją i biegacza, którego akurat goniłem. Od tamtej pory odejmowałem w głowie każdego kolejnego miniętego wariata, zastanawiając się jednocześnie czy pełną parę w gwizdek puścić od 30. czy 40. kilometra.

26km

Kurde no, naprawdę dobrze idzie. Cieszę się bardzo, zapomniałem tylko przez chwilę o jednym szczególe. Jak na biegu ultra ciśniesz szybko i dobrze się czujesz, a nie masz na nazwisko Świerc/Hercog/Dybek/Sobczyk/Gorczyca ani Leśniak, to najpewniej zaraz coś się spieprzy.

Z wodopoju nr 2 uciekam dość szybko, zostawiając tam kilku spragnionych mocarzy. Odjąłem ich w głowie, a każdego kolejnego mijanego pytałem ilu leci przed nami. Dotarłem w ten sposób do bramy z lśniącym napisem "TOP 10" i nawet przez chwilę, bardzo delikatnie, poczułem taki powiew, taki zefirek satysfakcji. Poczułem też krew i z wielkim apetytem leciałem przez las, wypatrując na horyzoncie kolejnego biegacza, który za mocno odpalił na dzień dobry i teraz paliwo wycieka mu z baku jak izo z dziurawego softflaska.

33km

Coś się pieprzy. Myśliwy staje się zwierzyną. Plan zakładał depnięcie na tym etapie, tylko cholera, nie mam z czego depnąć. Nawet na zbiegu brak mocy. Dobiegając do punktu w Brennej, tracę chwilę temu wypracowaną pozycję. Na szczęście mój oprawca okazuje się świrem z dystansu 120, uff, nie ma co się ścigać.

36km

Na punkcie dowiaduję się, że jestem na 8. pozycji wśród sześdziesiątkowiczów. Z jednej strony fajnie, z drugiej- wiedziałem że długo to nie potrwa, wiedziałem że jest kryzys. Jeszcze przez chwilę prę ostro pod górę na Horzelicę, ale w pewnym momencie siadam na pieńku, nogi odcięte. Tracę 2 pozycje i próbuję coś maszerować. Piszę Justynie smsa że było dobrze ale jest kryzys i teraz raczej stracę to co wypracowałem. Siadam kolejny raz, tym razem na płaskim kawałku.

40km

Dogania mnie dziewczyna, którą obiegałem z 10km wcześniej i za wszelką cenę próbuje mnie pociągnąć swoim tempem. Zaczynam biec razem z nią, Proponuje mi pomarańczę i inne takie, radzi dużo pić, po czym przechodzi do marszu. Tniemy się jakiś czas, ale ostatecznie odstawia mnie chwilę przed Salmopolem.

45km

Przełęcz Salmopolska, ostatnia żywieniówka. Dobiegam do bufetu.
Patrolowcy: Czołem biegaczu! Czego chcesz?
Ja: NOSPY!(albowiem poskręcało mnie kompletnie)
Nie mieli. Zamiast tego raczę się bulionem. Dobiegają kolejni; atmosfera całkiem przyjemna ale pora spadać. Oczywiście na do widzenia okazuje się że jakimś cudem jestem "siódmy, ósmy, jakoś tak", w co na wszelki wypadek nie wierzę. Odzyskuję nieco wigor i staram się uciec jak najszybciej.

48km

Na Malinowskiej Skale żyję drugim życiem i jest fajnie. Niby ktoś tam się za mną czai, ale czuję moc, więc nie ma się czego bać. Kto zna ten fragment ten wie, że można tam bardzo łatwo monitorować zagrożenie z tyłu i szanse z przodu.

Skrzyczne coraz bliżej. Na horyzoncie pojawia się napieraczka która odstawiła mnie przed Salmopolem. Mówię jej co jeszcze nas czeka- 10km sytego DH, z czego pierwsza połówka mocno samobójcza. Odjeżdżam, przekonany o odzyskaniu 10 miejsca. W dół jakoś specjalnie nie świruję, zresztą na tych kamykach nie potrafię. Za duże żeby ich nie czuć, za małe żeby płasko stawiać na nich stopę, idealne żeby wkurwiać i boleć. Dzięki Michał! :D

58km

Dość mocno odwodniony staczam się w dół, kilka razy lądując na dupie, plecach i ramionach. Mimo wszystko dobrze się czując, wbiegam na metę na 9. miejscu. Jestem zadowolony, a to mi się raczej nie zdarza. Kwadrans po mnie dobiega tegoroczny finiszer UTMB. Kilkanaście minut później... kolejny tegoroczny finiszer UTMB. Lecieli z pewnością wakacyjnie, ale czymś muszę się podbudować ;)

Przecudna pogoda nie pozwala nie korzystać. Jest ciepło i słonecznie. Jem, piję, a potem kładę się na trawie w samych gaciach i próbuję się zdrzemnąć, w oczekiwaniu na Justynę, która tego dnia też mocno dostała z BUTa po dupie ;) Dumny jestem! Za rok chyba zamienimy się dystansami.

Dzięki wielkie:
Nutricia, Etixx- za wpisowe i odżywki, czyli dwa największe (po sprzęcie) wydatki biegacza,
Tomasz Antosiak- za wskazanie drogi, która chyba mi się spodobała,
Michał, Ania- za to, że kolejny raz miałem dosyć całego tego pieprzonego ultra... i za Bielsko nocą z góry- widok, którego nawet nie próbuję opisać słowami ;)
Kasia- za chęć niesienia pomocy,

Miejsce 9.(do mety w limicie dobiegło 113 osób), czas 7:51:13

I na koniec- złota myśl z trasy (zasłyszane na pierwszym podejściu):
A: Kurwa!
B: Co?
A: Wsadziłem kija w szczelinę
B: I o to w życiu chodzi, hehe...