niedziela, 17 maja 2015

5. Maraton Opolski (okiem biegacza w roli wolontariusza)


Jest takie stare, chińskie przysłowie: każda owca chce choć raz w życiu zostać pasterzem, a każda lama- dzieckiem w zoo, karmiącym lamy. Nie pytajcie mnie co to znaczy. Pytajcie mnie jak było na Maratonie Opolskim. Mam trochę do (o)powiedzenia ;)

Dystans nie mój, nawierzchnia nie moja, poza tym dopiero kończę dochodzić do siebie po Setce z HAKiem; takiego święta nie można jednak przegapić. Zaczynałem urlop od biegania, to skończę bieganiem, co mi tam. Bardzo chciałem przyłożyć rękę do organizacji największego biegowego eventu w regionie, więc zapisałem się, wbrew przeszkodom, na wolontariat. Nie że dziewczyny (a było ich tam trochę...), nie że kasa (wolontariat jest non-profit), po prostu postanowiłem stanąć po drugiej stronie i zobaczyć jak to jest, dzielnie służyć tej Bardzo Specjalnej Grupie Społecznej. Znaczy biegaczom.

Cholera, fajnie było. Ale po kolei. Wiedziałem, że w sobotę rano mam się zjawić w biurze zawodów i tam próbować pomóc, bo rejestracja i takie tam. Na miejscu okazało się, że poza mną jest tam cała masa mniej lub bardziej chętnych do pomocy dzieciaków. Co chwilę schodzili się nowi uczniowie, zadania zostały przydzielone, ogarnęliśmy plac budowy i ruszyliśmy z zapisami. W zasadzie to ruszyli, bo ja żadnego konkretnego zadania nie dostałem. Z początku tylko się przechadzałem jak jakiś nadzorca/koordynator i obserwowałem co się dzieje. Zdarzyły się też teksty typu "Ty podobno biegasz, więc pewnie się znasz... co możemy jeszcze poprawić?". Po innych było widać jakąś pracę, więc zacząłem mieć wyrzuty. Kiedy pierwszy raz usłyszałem w moją stronę "Pan" od dzieciaków w tych samych zielonych koszulkach, którzy przyszli tu mniej więcej w tym samym celu, skala wyrzutów się podwoiła. Bardzo chciałem znaleźć sobie jakieś zadanie. Zaczęło się od przeniesienia pakietów startowych sztafety firm z jednego miejsca w drugie, bliżej stołów rejestracyjnych. Potem co chwilę siadałem gdzieś pomiędzy zapisami na dyszkę, a zapisami na maraton, jak jakiś stażysta próbujący się wdrożyć w procesy rejestracyjne. Ostatecznie poprzynosiłem trochę pakietów, zarejestrowałem kilka osób, a większość mojej pracy to jednak udzielanie informacji. Takich branżowych, jak biegacz biegaczom. Z czasem stałem się bardziej infopointem, zresztą taka rola chyba była mi przeznaczona od momentu, kiedy (z samego rana) doskoczyłem do maratończyków którzy ledwo wyszli zza rogu i spytałem czy mogę w czymś pomóc :D Zupełnie jak w pracy, zboczenie no.

W ciągu całego dnia pojawiło się mnóstwo biegaczy, a wśród nich mnóstwo znajomych i klientów. Dłuższych pogawędek było wiele, co ciekawe również z nieznajomymi. Konsekwentnie natomiast nie rozwijałem znajomości w grupie wolontariuszy. Spoko ludzie, ale jestem jaki jestem. Sam nie zagadam, pracować tu mam a nie że pogaduchy. I tego się trzymałem aż do pewnego momentu (pracować i tak nie pracowałem, przynajmniej nie tyle co pozostali).

Zbroja. Aż osobny akapit walnę, z szacunku choćby. Tak, umówmy się że osobny akapit znaczy szacun. Przyszła po kilku godzinach pracy biura jakaś dziewczyna na swoją "zmianę". Jedno spojrzenie, od razu załapałem skąd kojarzę. Uśmiech za uśmiech ale dopiero potem się zgadaliśmy. Tydzień wcześniej zdarzyło nam się przeżyć ponad stukilometrowy rajd, z tym że ta Pannica po pierwsze została najmłodszą finiszerką (musiała sobie jeszcze znaleźć pełnoletniego opiekuna- pozdrawiam w tym miejscu jednego z moich klientów), po drugie- w dniu rajdu nie mogła spać do południa, tylko musiała się zebrać rano do szkoły, na zajęcia, bo w tym wieku to jeszcze podobno obowiązek, a po trzecie- Ona się naprzemiennie śmieje i uśmiecha. Nic innego, nawet po Setce. Dżizas, ale pozytyw! Jeszcze włączając w to setkowe przygody, o których zdążyła mi opowiedzieć, to już w ogóle... no, starczy tego akapitu, słociak pozdrawia.

Co jeszcze zapamiętam z tej pięknej, majowej soboty? Sporo przygód związanych z zapisami- błędy w systemie, błędy ludzkie, afery które towarzyszyły ich naprawianiu... i makaron z pasta party. Dobry bardzo, tak jak rok temu. Punkt dwudziestapierwsza zawinąłem się z bazy i zapuściłem się gdzieś w mroki zaodrza, odreagować trzeba było. Bezalkoholowo oczywiście.

Niedziela, 5:20.

Ehh, budzik. Cytując Monię z tegoż poranka- czuję się jak gówno w trawie :D Nie do końca potrafiąc powiedzieć jak się nazywam, spełzam z łóżka i jakimś cudem zjawiam się tuż po 6. rano w biurze zawodów. Tam już w pełnej gotowości czekają te same buzie, które żegnałem kilka godzin wcześniej. Na dzień dobry oznaczam punkt depozytowy, a potem... prawie zasypiam na krześle. Na szczęście szybko zjawiają się pierwsze ranne ptaszki, pierwsi biegacze. A po nich kolejni i kolejni, a potem jeszcze więcej. W chwil kilka robi się straszny dym. Dziewczyny przy stołach jakoś sobie jednak radzą, więc znajduję sobie inne, pożyteczne zajęcie. Widząc, że nikogo nie ma na punkcie informacyjnym, podejmuję wyzwanie i zajmuję tamtejsze stanowisko! Naprawdę, to jest moment, biuro zapełnia się ludźmi i każdy coś chce. Mniej więcej co drugi podchodzi do mnie i o coś pyta, a słociak się wczuwa i cierpliwie tłumaczy co gdzie i jak :D I tak mija czas na pełnym gazie, aż tu nagle wybija dziewiąta i trzeba lecieć na metę. No to lecimy, ja i Monia, po drodze jeszcze zbaczając na start królewskiego dystansu. Oj kręci mnie w nosie, szczególnie na widok Spartan ;) Cykam kilka fotek, dołącza do nas Justyna i udajemy się do strefy finiszu. Tam już pierwsi napieracze kończą Bieg Festiwalowy, zaraz po nich na metę wpadają dyszkowcy. Wszystko byłoby spoko, tylko dzieciaki z medalami, wodą i czekoladą, ustawiają się tłumnie zaraz za bramą (i to w bardzo niewłaściwej kolejności), więc rozpędzeni biegacze mijają ich i choćby chcieli, nie mogą nagle się zatrzymać i spokojnie odebrać Tego Co Im Się Należy. To było dość nieprzemyślane ze strony młodych wolontariuszy, więc trzeba było reagować. I co z tego że reagowałem, skoro po przesunięciu ich kilka metrów dalej i przestawieniu kolejności, oni dalej swoje i dalej nie zdawało to egzaminu... eh, szkoda że młodym tak ciężko było posłuchać rad biegacza i cofnąć się o kilka kroków :P No i tak wpadali Niezłomni, minuta po minucie, godzina po godzinie, w międzyczasie zbierając burze w pełni zasłużonych oklasków. Finiszowali koledzy, znajomi, klienci, biegacze poznani dzień wcześniej na rejestracji czy dziś rano w punkcie informacyjnym, a także ludzie zupełnie obcy... wszystkich jednakowo tego dnia podziwiałem, choć na co dzień jestem po ich stronie medalu ;)

Nie musiałem nikogo reanimować, więc chyba każdy pobiegł na miarę swoich możliwości. Na samym końcu wpadł na metę legion Spartan z Panią Hanią Sypniewską (którą kojarzę nie od dziś ze środowiska ultrasów, choć poznaliśmy się dopiero w biurze przy wydawaniu pakietów). I tutaj spowiedź szczera, z krótkim wprowadzeniem. Pani Hania kilka dni temu ukończyła 168-kilometrowy ultramaraton Gwint Ultra Cross, a dziś w spartańskiej zbroi popylała na maratonie, gdzie wiatr wiał w pysk jak na kieleckim. Szacun większy niż Burj Dubai, no ja pierdzielę. Koniec wprowadzenia, teraz spowiedź. Jak już Spartanie wbiegli na metę, znowu mnie pokręciło w nosie; dobrze że miałem okulary przeciwsłoneczne. Przemieścili się kawałek dalej gdzie było świętowanie, cykanie fotek i ogólnie impreza na 102 300. I chciałem, naprawdę chciałem podejść, ale widząc tych wszystkich ludzi zajebiście dobrej woli (tak, w tym Panią Hanię, ultraskę w wieku mojej babci), wymiękłem zupełnie. Zrobiłem kilka kroków w ich stronę ale poczułem jak szklą mi się oczy, musiałem zawrócić... i żeby nie było, parę podejść miałem, za każdym razem ten sam efekt ;)

Dżizas, bieganie to emocje, nawet jak nie biegam tylko dopinguję. Ale jak ja kocham te emocje! Chwilę przed ekipą Leonidasa finiszował pan, który zaraz za bramą złapał się za głowę i zaczął płakać. Spiker myślał, że pan się zepsuł, już przez mikrofon było słychać "czy coś...?" ale chyba zrozumiał, że to po prostu magia królewskiego dystansu i pozwolił biegaczowi przeżywać jego wielkie prywatne zwycięstwo :) A jako przedostatni dobiegł pan, od którego wczoraj na odbieraniu pakietów chcieliśmy sprytnie pozyskać nerkę... Nie podpisał zgody, więc pobiegł ze swoim organem, a na mecie przyznał, że bez tej nerki byłoby krucho. Zdrowia i do zobaczenia za rok!

Sprzątnięcie mety zajęło może kilkanaście minut, ludzi do pomocy mnóstwo więc wszystko poszło szybko i sprawnie. Na końcu pożegnałem się jeszcze z dziewczynami z biura, koordynatorem tegoż rewiru i z Dyrektorem Maratonu Opolskiego, po czym zainspirowany wydarzeniami tego weekendu... poszedłem na trening ;)

Nieco męczące, ale mimo wszystko fajne i inspirujące zakończenie urlopu. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś trafię na tych ludzi, bo stworzyli (biegacze do spółki z wolontariuszami) wielkie biegowe święto, z którego Opole powinno być dumne!







piątek, 15 maja 2015

Samotność długodystansowca

Dziś krótka refleksja na wieczór. Stare, chińskie przysłowie mówi, że 最糟糕的人生是孤獨的是. Tak często można spotkać się z terminem "samotność długodystansowca". Istotnie, w Opolu treningów grupowych jak na lekarstwo (Bieg Opolski? coś jeszcze?), a 95% mijanych przeze mnie biegaczy to treningowi single, szurający bez towarzystwa. I wszystko w porządku, sam się w ten trend wpisuję i mi z tym dobrze (choć jak ktoś ze znajomych zechce potruchtać to nie odmawiam) tylko kiedy już kończymy trening i wracamy ze swojego świata... no właśnie, czy biegacz długodystansowy to wszechsamotnik?

Człowiek jest istotą stadną, więc po drugiej stronie stoją moim zdaniem zupełnie przeciwne emocje. Drugi człowiek jest potrzebny, cholernie potrzebny, takie życie. W całej tej naszej biegowej fanaberii, wsparcie jest elementem wręcz nieodzownym. Oczywiście są przypadki ludzi, których do biegania popchnęła właśnie samotność, nieraz w tym najgłębszym ujęciu. Ale przeciętny napieracz, nie tylko amator, prawdopodobnie myśli mniej więcej tak jak ja. A co ja myślę?
Że wszystkie, absolutnie wszystkie składniki wsparcia zewnętrznego, są częścią końcowego sukcesu. A jeśli tak jak ja, rzadko kiedy uznajesz swój występ za sukces, to wszystkim Wspierającym powinieneś być wdzięczny za samo dobiegnięcie do mety. Cóż to za składniki? Chronologicznie - wszelkie sygnały czyjegoś wsparcia i wiary przed startem, nawet najciszej wypowiadane "powodzenia", w najlepszym wypadku różnego rodzaju talizmany na trasę, które nawet jeśli nie przynoszą szczęścia, to przypominają o tym, że ktoś kiedyś chciał zrobić coś dla Ciebie (i w sumie nawet to zrobił) i myślał/chciał wtedy dobrze, co jest cholernie miłe. W trasie - poganiające smsy czy telefony, wsparcie na punktach od bliskich osób, a nawet głupie "DAWAJ!" rzucone przez wolontariusza, przypadkowego kibica lub innego zawodnika. Często miłe słowo od kogoś kto nie musi używać miłych słów (ale chce i chwała mu za to) potrafi zwilżyć oczy. A wilgotne oczy działają przeciwbólowo i dają +10 do szybkości. Natomiast jeśli chodzi o innych zawodników (niektórzy wolą określenie "rywale") to nieraz zdarzyło mi się czekać na mecie na kogoś kto zrobił dla mnie coś dobrego na trasie. Po to żeby podziękować i w ten sposób jakoś wyrazić wdzięczność, wszak to nic nie kosztuje. I płynnie przechodząc za linię mety - każdy telefon, sms, każde gratulacje, "brawo" i "szacun" (czy to prywatnie, czy pod fotką z trasy albo mety, wrzuconą na fejsa) są bardzo, bardzo pozytywnymi formami wsparcia. A jak na mecie czeka ktoś bliski, to już w ogóle wychodzimy poza skalę satysfakcji ;) Bez tego wszystkiego, bez tych gestów ze strony ludzi którzy nic nie muszą, a w większości mają święte prawo mieć głęboko w dupie to jak Ci poszło, całe to bieganie straciłoby ogromną część swojego sensu. Bo choć podobno biegamy "dla siebie", to uskuteczniając nasze popaprane hobby, nie unikniemy interakcji z resztą społeczeństwa. Wszak jest to uczucie cholernie potrzebne i przyjemne, kiedy zaspokajana jest potrzeba akceptacji naszej "inności". A jeszcze przyjemniej robi się powyżej linii akceptacji- kiedy ktoś, kto nie ma w tym żadnego interesu, poklepie Cię po ramieniu... albo da buziaka na drogę ;)

Dziękuję. Za wszystko.

niedziela, 10 maja 2015

Idealny pomysł na urlop, czyli relacja z XXI Setki z HAKiem

Urlop to taki okres w życiu, kiedy mamy trochę więcej czasu na różne rzeczy. Na przykład pisanie relacji z jakiegoś biegu, albo w ogóle startowanie w nim. Wczoraj rano dobiegłem do mety najdłuższej (odległościowo) z moich dotychczasowych wycieczek. Jeśli to czytasz, prawdopodobnie też masz urlop i bardzo Ci się nudzi. Nie przestawaj, spróbuję opisać na chłodno jak wyglądała XXI Setka z HAKiem z punktu widzenia finiszera. Smacznego ;)

Nie od dziś wiadomo, że wymagam od siebie za dużo, za szybko. Ten typ tak ma. Ten typ bardzo chciał w końcu coś wygrać. Dlatego też postanowił po raz trzeci wziąć udział w najtańszym i najbliższym znanym mu rajdzie. Wyszło nieźle, choć nie wygrałem, ale po kolei.

Plan na piątek był piękny- spać do południa, potem nażreć się w’wodanów, pójść na start i zrobić co w mojej mocy. Nie udało się spać do południa. W ogóle niewiele udało się pospać, z przerwami i jakoś tak nieefektywnie, norma. Ale złej baletnicy… no, ju noł.

Jakoś koło 16. wciągnąłem na ramię torbę z rzeczami na przepak/metę, po drodze kupiłem jeszcze w Biedronce obowiązkowy atrybut ultrasa – butelkę Coli, po czym ruszyłem w stronę bazy rajdu. Po drodze spotkałem, pierwszy raz tego dnia, Marka Hermanowicza. Sto metrów później inny Marek pozdrawiał mnie klaksonem gdzieś w okolicach rynku. Krótka podróż a z tyloma znajomymi osobami można wejść w nieprzewidzianą interakcję :P

Docieram do bazy rajdu, gdzie wręczam obiecaną laurkę szanownej komendantce i czekam na Justynę, Kubę i Grześka, jako że Ci ostatni mają moje potwierdzenie ubezpieczenia, a bez tego nie mogłem się zarejestrować. Pół godziny później zostawiam torbę orgom i zapisany na wyjście o godzinie 19:24, wracam szybko na mieszkanie. Ostatni posiłek, pakowanie, analizowanie trasy… i rzecz najciekawsza – po zimowym międzysezoniu okazało się że system hydratacji w plecaku gdzieś zatracił swoją szczelność. Gdyby nie pożyczony softflask (dzięki Ivo!), byłoby krucho. Znaczy byłby bidon, ale w bidonie chlupie, a to wkurza. Szczególnie po 10h biegu.

Idąc na start w pełnym rynsztunku, nawet nie patrzę po ludziach. Wbijam skupiony wzrok w ziemię. Zapewne wyglądam dość dziwnie zważywszy na strój i osprzętowanie, przynajmniej dopóki nie biegnę. Po drodze mijam i pozdrawiam innych uczestników, z których większość żartuje że już wracam. Gdy dochodzę do bazy rajdu, szef trasy Radek naprawdę myśli że się wracam :D O wyznaczonej porze startuję tylko ja, chyba jako przedostatni. Właściwie to nie startuję o wyznaczonej porze, bo nie słyszę sędziego który daje mi sygnał do startu, przez co nieco się zagapiam. Szefowa Justyna żegna mnie okrzykiem, wybiła godzina zero, pora ruszać :)

No to ruszam, bez pasa HR, co jakiś czas mijając i pozdrawiając grupki niezłomnych piechurów. Na moście za Wyspą Bolko pierwszy raz zauważam Marka. Ja wiem że to egoistyczne i zasługuję na potępienie z takim myśleniem, ale już na długo przed Setką, nie znając listy uczestników, byłem przekonany że zajmiemy dwa czołowe miejsca. Może gdyby wyprzedziło mnie dziesięciu biegaczy, nauczyłbym się pokory. Pokory nauczyło mnie dwóch przeciwników tej nocy. Marek i dystans ;)

Starałem się jak mogłem, żeby nie zbliżać się na mniej niż te kilkaset metrów. Biegłem równo, komfortowo, ale tempem dużo wyższym niż zakładane. To był błąd. Fajnie że czułem się fajnie, ale nie myślałem o tym co będzie za 10h, więc trzymałem tempo 5:20-5:30 i parłem przed siebie, wyprzedzając (i konsekwentnie pozdrawiając) wszystkich niezłomnych. Dzięki nim nie musiałem patrzeć na mapę, co zwykle wybija z rytmu, spowalnia i takie tam.
Tuż za drugim punktem, jakoś po ćwiartce, na wejściu w las, doganiam Marka. Nie wiem kto jest bardziej zaskoczony tym faktem, ale wbrew pozorom nie wróży to dobrze. O ile na ten moment daje mi to prowadzenie, to oznacza też że biegnę zdecydowanie za szybko. Zadowolenie miesza się z obawami. No dobra, ciekawe ile z nim pociągnę.
Tempo narzucone przez mojego ówczesnego towarzysza podróży okazuje się jeszcze wyższe niż za czasów biegowej samotności. Czuję że mnie to zniszczy, że przede mną jeszcze długa droga i dużo cierpienia, a ja już teraz ładuję siły w utrzymanie prędkości z jaką nie śmigałem na żadnym spokojnym wybieganiu. W dodatku w lesie co rusz zatrzymujemy się przy słupkach żeby odczytywać numery, a pomiędzy nimi lecimy krótkie odcinki dość mocno, co wybija z rytmu. W zasadzie to Marek leci mocno, ja tylko próbuję się utrzymać. Wplatać interwały w ultra to trochę tak jakby przed strzeleniem sobie w łeb, strzelać sobie po kolei w każdą kończynę. Docieramy do PK3 (37km), gdzie zaczynam czuć uda (pozostałości po starcie w MP), co nie jest dobrym prognostykiem w 1/3 trasy. Obżeram się tam gorzką czekoladą i piję bardzo dużo wody. Z punktu ruszam kilka sekund za Markiem. Zastany i ociężały, próbując jeszcze odpisać na smsa, gubię koło i pozwalam zeszłorocznemu zwycięzcy wysunąć się daleko przede mnie. Trzymam tylko kontakt wzrokowy z jego czerwoną lampką. Przynajmniej przez chwilę, bo po jakimś czasie nie widzę już nic.

Nadzieja wraca tuż przed PK4, bo w oddali dostrzegam jakieś migotanie, ale nie wiem czy to czasem nie są światełka na punkcie. Docieram do płotu, w okolicach którego powinna stać leśniczówka, albo przynajmniej jej fundamenty. Nie ma leśniczówki, nie ma Marka, nie ma punktu. Lecę dalej, nie ma nic więc się cofam, szukam sędziów po okolicy, bez efektu. Dzwonię do każdego z nich, potem do Jusi. W tym momencie nadbiega Marek, który też ma problem z odnalezieniem punktu. Komendantka nakazuje skontaktować się z szefem trasy. Dzwonię do Radka, który przeprasza za zamieszanie i informuje nas że punkt dopiero jedzie na punkt. Czekamy więc na spóźnionych i nieco zagubionych sędziów, dajemy karty do podbicia i lecimy dalej, choć nie do końca pewni poprawności obranej drogi. Okazuje się że zrobiliśmy kółko i wróciliśmy na skrzyżowanie na którym byliśmy pół godziny wcześniej. Tam też dostrzegamy czołówkę trzeciego zawodnika. Nie czekając, ustalamy swoją pozycję i ruszamy do PK5. Marek natychmiast mi odjeżdża, ale po krótkiej chwili rozgrzewam zziębnięte czekaniem na sędziów mięśnie i łapię swój rytm i mocne tempo.

PK5 (ok. 60km) zaliczam bez historii, podobno „jakieś dwie minutki” za Markiem, co wciąż daje mi prowadzenie po odliczeniu startowego handicapu. Nawet dobrze się czuję jak na taki dystans. Wbiegam do Łambinowic i docieram do żywieniówki, gdzie głośnym przywitaniem budzę śpiących i pobudzam tych którzy spać by chcieli, ale nie mogą, bo w środku nocy ktoś na nich liczy. Uzupełniam wodę i zabieram żele, w międzyczasie szef trasy cyka mi zdjęcia na których jeszcze jakoś wyglądam. Justyna mówi kilka miłych słów na czele z „jakąś minutkę temu wybiegł” i częstuje mnie daktylami.

Teraz ta decydująca część. Bardzo ciężka, bo już zaczynam odczuwać trudy biegu… ale wciąż można nazwać to biegiem. W drodze do PK7 trochę się gubię, w międzyczasie zaczyna się przejaśniać. Chłopaki na punkcie informują mnie ile tracę do lidera i na czym polega zmiana trasy. Nie zapamiętuję nic poza „nie wchodzimy do Ogrodu” i „można wykreślić pierwszą linijkę z opisu trasy”. Lecę na czuja, wg mapy, nie sugerując się opisem. Zwalniam znacząco, ale wciąż coś tam truchtam. Pewnie przestałbym truchtać ale boję się że ktoś mnie goni. Po pewnym czasie chyba nawet wracam na właściwą trasę, którą docieram do Wydorowic. Tam, na terenie spółdzielni, skoro świt, szczeka na mnie pies. Ludzi brak, więc gdy ten sam pies szczeka 5 minut później, zaczynam wmawiać sobie że ktoś się zbliża i nie można teraz zwalniać.

I właśnie wtedy zwalniam. Ledwo truchtam przeuroczą, anglosaską ścieżką rowerową (zapewne super się tam jeździ i biega treningowo, chciałbym tam wrócić), w międzyczasie odpisując na motywujące smsy. To miłe, ale byłem już w stanie, w którym coraz więcej bodźców miałem w dupie. Chyba nawet fakt że ktoś mnie przegania, miałbym na tamten moment w dupie. W Grodźcu męczę się strasznie, ale dobiegam na rezerwie do PK8, gdzie sędzia mówi że dopiero co stracili z oczu Marka. Od tego momentu zaczyna się umieranie a kończy jakakolwiek przyjemność z biegania. Może dlatego że kończy się samo bieganie. Nawet marsz jest koślawy i bolesny; odliczam kroki, metry i kilometry do mety. Truchtam na odcinkach kilkunastometrowych, ale na twarzy mam wymalowane „czołg” (zamiast „zombie”).

No i czołg doczołgał się w bólach do PK9. Siadam na kamieniu, dostaję gorącą herbatę i znowu mówią do mnie „Pan”, nawet jak próbuję rozluźnić atmosferę żartami. Muszę wyglądać słabo i przez to staro jakoś. Wysypuję z butów wszelki syf, staję na nogi i ruszam w obawie przed utratą drugiej pozycji. Ktoś tu był 25 minut przede mną i chyba wiem kto, choć 25 minut to była już taka strata, która mówiła „nie masz co gonić, po prostu dobrnij”. Po jakimś kilometrze dociera do mnie że na „syf w butach”, składa się też syf w skarpetach. Siadam więc na ławce nad jakimś stawem i wysypuję piasek z iks-soksów. Stopy mam mocno zniszczone, choć baaardzo długo czuły się świetnie. Zresztą, nawet jakby czuły się świetnie do tego momentu, to właśnie czekało na nie coś magicznego. 200m przez jakieś pole, bez ścieżki. Kilka sekund człapania w skąpanej rosą polnej roślinności i w butach zaczynam słyszeć chlupanie wody. Teraz jest mi już wszystko jedno. W Goszczowicach ostatni raz się gubię, a faza zniszczenia jest już bardzo zaawansowana, jednak z czoła nie znika napis „czołg” i ogólny obraz determinacji w dotarciu do celu. Nie robiłem sobie selfie, po prostu czułem że tak w tym momencie mogłem wyglądać. Seria leśnych zakrętów i docieram do upragnionego bruku. Bruku, który kilka godzin wcześniej był zakończeniem etapu w miarę komfortowego i początkiem walki z samym sobą. Teraz oznaczał zakończenie tejże walki i kreślił ostatnią prostą do mety. Zaczynam truchtać, szczęśliwy że to już tutaj. 50m przed metą jacyś Setkowicze pytają mnie jeszcze o dalszą drogę, którą to wskazuję, co wymaga ode mnie zatrzymania się.

META

W końcu. Na gorąco daję dwa wywiady i pozuję do zdjęć, po czym nie bardzo wiem co ze sobą zrobić. Tzn wiem co chciałbym ze sobą zrobić, ale i tak tego nie robię. Nogi bolą i w ogóle. Krzątam się, odpisuję na smsy, próbuję się jakoś ogarnąć. W lodowatej fontannie doganiam swoje myśli i daję odpocząć zajechanym włóknom mięśniowym. To już koniec, zrobiłem co mogłem. Nie ustrzegłem się błędów (od samego startu) ale ważna jest ich świadomość i wyciąganie wniosków.

Co mi się podobało? Wartość oczyszczająca, jaką daje długotrwałe odczuwanie bólu i walka z organizmem, odległością, słabościami. Choć twierdzę, że to wysokie tempo mnie zabija, a nie dystans. Bardzo nakręcał mnie też klimat polowania/pościgu za liderem/zwał jak zwał ;) Co mi się nie podobało? To że ktoś okazał się lepszy… choć w pełni zasłużenie- brawo Mistrzu! Wiem co zrobiłem źle i postaram się poprawić, choć nawał gratulacji i klepania po plecach chwilowo odciąga te wszystkie analityczne rozkminy.

A, właśnie, jeśli czyta to ktoś kto mi gratulował, to wielkie dzięki, to bardzo miłe :)
Ja też gratuluję – każdemu kto w piątkowe popołudnie, zamiast zacząć weekend jak człowiek, z piwkiem, przy grillu, z niezrozumiałych powodów ruszył ze Studenckiego Centrum Kultury na długi spacer poza strefę komfortu, stawiając czoła własnym słabościom.

Ponadto Wielkie Dzięki dla przemiłej i przepomocnej Drużyny Organizatorów na czele z Justyną (mam szczęście do Justyn!) za świetną robotę i kolejną okazję do sprawdzenia swoich możliwości i niemożliwości. Podziękowania również dla Zwycięzcy (a pewnie to przeczyta, bo jest jedną z trzech osób we wszechświecie które przyznały się, że czytają tego bloga) za kompletne ściuchranie mnie i zmotywowanie do dalszej ciężkiej pracy.

Dziś bez chińskich przysłów. Przypomnę za to myśl przewodnią rajdu – tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono. Zgodnie z tym co pisałem po Setce dwa lata temu, dowiedziałem się o sobie czegoś więcej, choć prawdopodobnie funkcjonując (mhm, funkcjonując… :D) na tym samym progu odczuwania bólu.

Podsumowując: przybyłem, przebyłem… a na zwyciężanie jeszcze przyjdzie pora ;)


PS Drugi raz zajmuję drugie miejsce w jakimś biegu i drugi raz sponsorem nagrody jest Decathlon… cóż za dziwny zbieg okoliczności ;)

PS2 Dzień po tej Wielkiej Przygodzie nie umiem chodzić... ale umiem rejestrować się na kolejne zawody, co właśnie uczyniłem :D

fot. Radosław Pierzga, Justyna Jackiewicz, archiwum prywatne

http://www.movescount.com/moves/move62146419